Saturday, September 29, 2007

Platforma Obywatelska, bardzo niechętna Kościołowi na forum publicznym


Dziennik, 2007-09-29
Jest coś takiego u wielu ludzi, że oddaliby życie za posiadanie władzy, zwłaszcza najwyższej. Bardzo dawno temu ta walka na śmierć i życie o władzę obejmowała raczej tylko grupę osób. Dziś w tzw. demokracji walka owa, choć bezkrwawa, rozlała się szeroko na społeczeństwo. Czy dzisiejsze wybory na najwyższe stanowiska i urzędy są bardziej kulturalne i pokojowe? Przyjrzyjmy się choć trochę naszym wyborom do parlamentu w roku 2007.

Szał wyborczy
Demokracja oferuje każdemu dojrzałemu człowiekowi jakiś udział w walce o władzę. Ale okazuje się, że niestety i demokracja szybko się degeneruje duchowo. Mamy więc i my kompletny upadek kultury wyborczej. Mamy taką wolną amerykankę w wyborach. Ugrupowania partyjne i ich obozy podjęły przede wszystkim bezpardonową walkę na języki: przeważnie bez dążenia do prawdy, często i bez logiki, bez etyki i bez sensu. Kandydaci wrzeszczą na siebie nawzajem, opluwają się, wyciągają haki jeden na drugiego na sposób amerykański. Wyzywają się od głupców, chorych psychicznie, złodziei, szubrawców, łajdaków, tępaków, ciemniaków, zacofańców, przestępców, zdrajców... Przepadły gdzieś tematy, treści i programy polityczne, nad którymi można by fachowo dyskutować. Rzeczy te zastępuje kompletna tandeta myśli. Polemiki międzypartyjne przypominają jako żywo pospolite kłótnie sąsiadek, które krzyczą: "Ty jesteś głupia". "To ty jesteś głupia, tak jak i twoja matka". Nie tak wyobrażałem sobie kiedyś załogę nawy państwowej.
Występy przedwyborcze przypominają przede wszystkim "wieczór szulerów". Prawie każdy oszukuje, choć trochę, a każdy okazuje "twarz niby zacnego męża" (Dante; Boska komedia). U nas jest bardzo popularne oszukiwanie katolików. W czasie kampanii wyborczej nawet ateiści przedstawiają się niemal jak tercjarze, jak ministranci kościelni. Powiadają, że po Okrągłym Stole to nawet sam Bronisław Geremek w Łomżyńskiem czytał lekcję w czasie jakiegoś wielkiego odpustu na sumie. No, może przesadzam, iż wszyscy oszukują, bo niektóre wyższe SLD figury, jak Kwaśniewski, Olejniczak, Borowski dosyć wyraźnie grożą katolikom. W prywatnym życiu ci politycy wszystkich partii są ze sobą zbratani; mówią sobie na "ty", opowiadają kawały, piją kawę, dzielą się nawet opłatkiem, są "jak ludzie". Ale kiedy występują jako członkowie partii, to jakby diabeł w nich wstąpił. Tak, pokarał nas Pan Bóg takimi politykami - mówią często ludzie, którzy ich wybrali. Brakuje bardzo polityków z charakterem, jak Marek Jurek, ale właśnie taki musiał w tej sytuacji przegrać.

Polityka nie dla katolika?
W czasie kampanii wyborczej ożywa postulat, żeby "Kościół nie mieszał się do polityki". Wołają tak nawet niektórzy duchowni, niewykształceni w dziedzinie teologii społeczno-politycznej. Czasem również i wysocy dygnitarze kościelni dekretują, że "Kościół nie angażuje się w politykę, ma natomiast prawo kształtować sumienia polityków". Otóż zdanie to ma pewne aspekty słuszności, ale jest niedoprecyzowane i zawiera z punktu widzenia języka kościelnego poważne błędy logiczne. Spróbujmy poddać to analizie.
1. Kształtowanie sumień. Zwolennicy wyłączenia Kościoła z jakiejś polityki w ogóle, także kościelnej, stawiają sprawę tak, że istotnie, Kościół nie może się mieszać do poglądów i działań polityków, natomiast ma prawo kształtować moralność życia politycznego, polityków i ich działań, czyli wpływ Kościoła odnosi się jedynie do aspektów etycznych. Oto w zdaniu tym kryje się wielki błąd. Jeśli Kościół nie może sugerować poglądów politycznych, to nie może również niczego określać w dziedzinie moralności. Może jedynie mówić sam do siebie, czyli do polityków katolickich lub do partii katolickich. Nie ma podstaw ani prawa określać moralności niekatolików. Dlaczego?
a) bo normy etyczne są warunkowane przez poglądy i prawdy polityczne; Kościół nie ma prawa sugerować komukolwiek jakiejś moralności, jeśli ktoś nie wyznaje katolicyzmu, np. marksiście. Każdy polityk niekatolicki może mieć swoją wizję rzeczywistości i swój kodeks etyczny.
b) Objawienie Chrystusowe odnosi się nie tylko do moralności, jak błędnie sądzą niektórzy, ale także do wizji Boga, człowieka, świata, celu ostatecznego, duszy nieśmiertelnej, stworzenia przez Boga rodziny i wszystkich innych społeczności naturalnych, istnienia świata wyższego, Królestwa Bożego itd., a w rezultacie obejmuje także pewne ogólne zasady teologii społeczno-politycznej. Człowiek przyjmujący objawienie inaczej widzi istotę osoby ludzkiej i społeczność. Normy etyczne katolickie wywodzą się dopiero z tych prawd dogmatycznych jako wtórne. Bez prawd dogmatycznych etyka wisi w próżni. Cały więc problem w tym, że trzeba dziś wypracować na sposób konkluzyjny teologię społeczno-polityczną, która by była podstawą do dialogu ze świecką wizją polityki i moralności.
2. O jaką "politykę" chodzi? Ogólnikowe powiedzenie, że Kościół nie ingeruje w politykę, również zawiera błąd logiczny w języku ogólnym, nie tylko kościelnym, tak zwane aequivocatio, czyli dwuznaczności. A mianowicie bierze się pod uwagę dwa różne znaczenia słowa "polityka": raz "polityka" to tylko walka o władzę i życie partyjne czy urzędnicze, drugi raz "polityka" to troska o społeczeństwo i państwo. Co zatem znaczy ostatecznie zdanie, że "Kościół nie angażuje się w politykę": czy nie angażuje się tylko w walkę o władzę państwową, w walki partyjne i w kształtowanie instytucji politycznych, czy też nie angażuje się także w troskę o społeczeństwo, o dobro wspólne, o życie ludzi, o kulturę, sprawiedliwość społeczną, o wychowanie dzieci i młodzieży, o ubogich, cierpiących, nieszczęśliwych, pokrzywdzonych, wykluczonych... Słowem, wtedy Kościół byłby absolutną abstrakcją i instytucją nikomu niepotrzebną.
3. Hierarchia czy Kościół? Największy błąd logiczny w zdaniu, że "Kościół nie ingeruje w politykę", zawiera się w dwuznaczności słowa "Kościół" albo raczej w przestarzałym pojęciu Kościoła. Termin "Kościół" pochodzi tu z ery przedsoborowej, a mianowicie Kościół to jedynie biskupi i reszta duchowieństwa, a nie mieszczą się w tym pojęciu świeccy. Tymczasem po Soborze Watykańskim II rozumiemy, że Kościół to wszyscy wierni, katolicy z hierarchią na czele. Jeśli więc dziś mówi się, że "Kościół nie ingeruje w politykę", to znaczy, że również świeccy katolicy nie mogą się mieszać do polityki i nie mogą kształtować życia politycznego. A zatem w kraju, w którym jest prawie sto procent katolików, którzy tworzą Kościół, politykę mieliby kształtować jedynie ludzie nienależący do Kościoła. Precyzyjnie należy mówić, że Kościół jako instytucja i hierarchia jako taka nie angażuje się w życie instytucjonalne państwa, choć i to nie jest do końca prawdziwe, gdyż hierarchowie bardzo często, zwłaszcza u nas, ingerują w życie polityczne, czyniąc to mniej lub więcej delikatnie. W rezultacie sens zdania, że "Kościół nie ingeruje w politykę", byłby tylko taki, że prezbiterom i zakonom nie wolno ingerować w życie polityczne, lecz i to też nie jest do końca poprawne, gdyż polityki nie da się oddzielić od życia publicznego. Ostatecznie zatem trzeba chyba ustawić problem tak: Kościół w istocie swej głosi Ewangelię Bożą i niesie zbawienie nadprzyrodzone, lecz wtórnie duch Ewangelii rzutuje swe światło na sposób tęczy, która wiąże świat z Bogiem i na sposób konkluzji tworzy pewien horyzont, w którym osoba ludzka przekłada wartości zbawcze na aspekty doczesne, a wartości doczesne odnosi poprzez łaskę do wartości zbawczych, np. przez moralność na tym świecie światło Ewangelii rzutuje także na wszystkie dziedziny życia doczesnego. I zbawienie osiąga się poprzez życie doczesne, m.in. również poprzez życie polityczne, a nie w wyabstrahowaniu od życia doczesnego.
4. Polityka ateistyczna? Wydaje się, że bardziej logiczni niż teologowie są ateiści, zarówno właściwi, jak i ateiści publiczni, czyli ci, którzy prywatnie sobie wierzą, nawet gorąco, ale na forum publicznym myślą i działają jako ateiści, bo forum publiczne ma być niezależne od żadnej religii. Otóż ateiści mówią, żeby katolicy pozostali sobie katolikami prywatnie, a publicznie żeby byli jako ateiści, w polityce szczególnie, żeby żyli i działali według poglądów i zasad ateistycznych, bowiem religia jest "z innego świata" i ludzi dzieli. Toteż w polityce katolicy muszą zawiesić prawdy o Bogu, człowieku, świecie i o normach moralnych w świetle religijnym i w konsekwencji winni wszystkie partie, nawet przestępcze, traktować na równi z dobrymi. W polityce bowiem trzeba skończyć z podziałem na dobre i złe, a przyjąć zasadę "skuteczności". Tak głosi już także wielu polskich polityków, nie tylko osobiście ateistycznych, ale także z partii, które nie zwalczają religii. Jest to liberalna norma zachodnia. W każdym razie w ich tłumaczeniu reguła, że Kościół ma się nie wtrącać do polityki, ma oznaczać, że w polityce i w ogóle w życiu publicznym katolicy mają być "ateistami", bo tylko ateizm ma zapewniać ugodę, harmonię i tolerancję. I niestety, katolicy tzw. postępowi, jak katolewica, zgadzają się z nimi.
5. Zawiesić moralne oceny i normy? Dalszą konsekwencją zasady, że Kościół nie może się angażować w politykę, jest to, że musi się zawiesić wszelkie oceny i normy moralne, tak życia politycznego w ogóle, jak i partii. Tak powinni robić nie tylko duchowni, ale i katolicy świeccy. Liczy się tylko fakt i skuteczność materialna. Stąd np. SLD z p. Aleksandrem Kwaśniewskim na czele ocenia właściwie pozytywnie okres okupacji sowieckiej przez pryzmat kilku haseł socjalnych.
Toteż żąda się, by nie tylko duchowni, ale i świeccy katolicy nie oceniali partii pod kątem ich moralności. Wszystkie partie moralnie i godnościowo są równe, ale z wyjątkiem tych działających z inspiracji religijnej, ewangelicznej. Jest to więc odwrócenie katolickiego widzenia partii. Jeszcze raz: wszystkie partie - poza katolickimi - są dobre, nawet bolszewicka, nie ma bowiem partii przestępczych, są tylko tak czy inaczej myślące o dobru wspólnym. Otóż według myśli katolickiej jest to bardzo poważny błąd. Partia zła - według nas - moralnie wniesie wielkie zło i zniszczy ducha ludzkiego oraz cały kraj. Dlatego katolicy nie mogą ani popierać na równi wszystkich partii, zarówno dobrych, jak i złych, ani nawet milczeć co do partii przestępczych, bo one zwiodą propagandą wielu niezorientowanych ludzi. Na dobrą sprawę złe partie państwo powinno rozwiązywać. Czy mogą więc duchowni i katolicy świeccy popierać tylko jedną partię? Mogą, jeśli tylko ona jest dobra moralnie, nie wolno popierać partii niemoralnych, np. odrzucających ochronę życia. Oczywiście, jeśli jest kilka partii dobrych, to jest już pełna swoboda i hierarchia nie może popierać tylko jednej spośród nich. Sama hierarchia nie może milczeć, kiedy jakaś zwyrodniała partia chce mordować nie tylko Kościół, ale i Polskę. W przeciwnym razie odpowie za to przed Bogiem i historią. Owszem, zdarza się, że i hierarchia, i niższy kler milczą, ale raczej tylko wtedy, gdy grozi zniszczenie Kościoła przez potworne państwo albo gdy Kościół jest poddany państwu, jak prawosławie.
6. Potępić patriotów duchownych? Bądźmy logiczni: jeśli "Kościołowi nie wolno mieszać się do polityki", to należy potępić wszystkich, dawnych i obecnych, zarówno duchownych, jak i świeckich, o ile działali w imię religii. Trzeba by zatem potępić Mieszka I i duchownych, którzy go chrzcili, bo łączyli Kościół i państwo i sprzeciwiali się legalnej władzy cesarza niemieckiego. Trzeba by potępić wszystkich naszych kapelanów, którzy w naszej historii zagrzewali przed każdą bitwą naszych rycerzy i żołnierzy do boju, bo to była polityka. Trzeba by potępić następnie wszystkich duchownych polskich, którzy działali na rzecz wyzwolenia Polski, zwłaszcza tych biorących udział w powstaniach i w partyzantce czy też na wygnaniu, a więc ks. Stanisława Brzóskę, ks. Stanisława Skorupkę i setki im podobnych. Trzeba by potępić setki księży, którzy w czasach okupacji niemieckiej i sowieckiej ratowali Naród, wtrącając się do polityki władz okupacyjnych. Trzeba by zresztą potępić u nas prawie wszystkich prymasów i biskupów, którzy w większości do II wojny światowej brali czynny udział w życiu politycznym, a szczególnie Prymasa Wyszyńskiego, który bronił nie tylko Kościoła, ale i Narodu, i Polski przed zagładą sowiecką. Trzeba by potępić wszystkich kapelanów "Solidarności", która była też ruchem politycznym. Trzeba by było nie beatyfikować, lecz potępić ks. Jerzego Popiełuszkę, który się zaangażował w opór przeciwko władzy państwowej. Trzeba by wreszcie potępić wszystkich papieży, którzy nie tylko prowadzili politykę kościelną, ale i uczestniczyli w polityce światowej, a Jan Paweł II przyczynił się do obalenia dyktatury komunistycznej.
A zatem świeccy katolicy mają wszelkie prawa i obowiązki polityczne, powinni nawet przewodzić życiu politycznemu, bo wierzą w politykę Opatrzności, a i duchowni są pełnoprawnymi obywatelami i choć prawo kościelne zakazuje im bez pozwolenia sprawować urzędy i stanowiska polityczne oraz należeć do partii, to jednak jako duchowni powinni rozwijać politykę ewangeliczną, która nikogo nie zniewala, ale przecież zmierza do najwyższego dobra społeczeństwa, państwa i narodu. Wiara w Boga bowiem jest najwyższym czynnikiem polityki w szlachetnym znaczeniu. Słowem, wszelka polityka ma sens najwyższy, gdy dokonuje się pod życiodajnym horyzontem Boga. Katolik ma nie tylko wierzyć sobie w duszy, ale także godnie realizować wiarę we wszystkich dziedzinach życia.

Patologiczne i uporczywe nastawanie na Kościół
Także z drugiej strony trwa ciągłe nastawanie na Kościół ze strony większości polityków, przynajmniej na niektóre dziedziny Kościoła. Wyjątki są raczej niezbyt liczne. Znaczniejsi politycy zbyt łatwo wynoszą się ponad Kościół i ponad Boga samego. Jest to jakaś ciężka patologia duchowa.
W sumie i w polskiej polityce państwa względem Kościoła, czy przynajmniej w polityce niektórych partii i ugrupowań, jest dziś ciągle dużo naśladowania totalitaryzmów takich jak bolszewizm i hitleryzm. Może nie wszystkie partie antykościelne w Polsce wiedzą, że kopiują w wielu punktach politykę Hitlera w stosunku do katolicyzmu niemieckiego, choć tam Kościół nie bardzo się opierał. Otóż w Niemczech w latach 1934-1939 naczelnym dążeniem było, jak mówiła propaganda, "odpolitycznienie" Kościoła. Miał on być całkowicie wyparty z forum publicznego, czego i u nas chcą SLD, LiD, katolewica, UW, PO i inne. Rozwiązano bardzo liczne stowarzyszenia katolickie, zlikwidowano Katolicki Niemiecki Ruch Młodzieżowy, wprowadzając na jego miejsce Hitlerjugend (młodzież hitlerowska). Mediom katolickim pozwalano pisać tylko na tematy liturgiczne i pobożnościowe, czego u nas żąda się od Radia Maryja. Wyrzucono religię ze szkół, bo religia jest prywatna, a szkoła państwowa. Tego samego u nas chce ciągle katolewica i postkomuniści. Z uniwersytetów usuwano profesorów, którzy nie chwalili hitleryzmu, czyli byli niepoprawni politycznie. Odcięto pomoc państwa dla szkół katolickich, czego chcą właśnie nasi antykatolicy w stosunku do Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej, dlatego że jest katolicka. Zakazano księżom poruszać w kazaniach tematy społeczne, polityczne, kulturalne i historyczne. Po paru latach ludzie, którzy się sprzeciwiali hitleryzmowi otwarcie, głównie katolicy i duchowni katoliccy, byli zsyłani do obozów. I u nas jest wielu, którzy chcieliby wysłać o. Rydzyka do Afryki, dlatego że jest zdecydowanym katolikiem i patriotą. Tak im każe ideologia liberalna, właśnie przychodząca również z Niemiec. Od 1936 r. zaczęła się iście współczesna akcja zohydzania Kościoła, głównie przez oskarżanie kapłanów, zakonników, zakonnic i wybitniejszych świeckich działaczy katolickich nie tylko o ciemnotę, wstecznictwo i zabobon, ale przede wszystkim o przestępstwa seksualne, o pederastię, homoseksualizm, rozpustę, przesadne bogacenie się, kradzieże, handel dewizami, oszustwa. Na prostych ludzi propaganda ta miała wielki wpływ.
Głównym zarzutem przeciwko duchowieństwu, nawet za ich prywatne wypowiedzi, było to, że wtrącają się do polityki i już samo niewspieranie partii narodowego socjalizmu (NSDAP) oznaczało wrogość wobec państwa. Warto wszystko to sobie przypomnieć, gdy zarzuca się duchowieństwu, że ingeruje w politykę. Bardzo słusznie pisze p. Paweł Huelle: "Nie znać historii, to być zawsze dzieckiem".
Dziś trudności Kościoła są jeszcze liczniejsze i bardziej się rozlały po całej Europie. Jest znamienne, że niemal wszystkie czynniki przywódcze i władze państwowe są w zdecydowanej większości krajów Europy niekatolickie, a nawet wrogie katolicyzmowi i ateizujące. Jak widać, katolicy wszędzie dali się zapędzić do niewoli, a to z powodu błędnego mniemania o niewłaściwości brania przez nich udziału czynnego w życiu politycznym. Bardzo wiele szczytów władzy zostało opanowanych przez masonerię europejską, już właściwie na stałe.
Europa Zachodnia z Brukselą na czele nie ogranicza się do siebie samej, lecz swój charakter polityki antykatolickiej usiłuje szerzyć w nowych krajach Unii, a przede wszystkim w Polsce, w której widzą zagrożenie dla swej ateizacji Europy. Objawia się to wielorako. Najpierw w potężnych ingerencjach w nasze wybory. Nieprzypadkowo b. prezydent Czech Vaclav Havel zasugerował ostatnio, by polskie wybory były kontrolowane. Po nim i sama OBWE zaproponowała przysłanie swoich obserwatorów, podając w nocie ustnej, że PiS jest niewiarygodny, nacjonalistyczny i nie gwarantuje ateizacji Polski. Przy tym Bruksela popiera PO i b. UW.
W atakach na Polskę dużą rolę odgrywa lobby żydowskie, czerpiące zresztą inspirację od naszych obywateli. Dzieje się tak, mimo iż Kaczyńscy otworzyli szeroko przed Żydami wszelkie możliwości w Polsce. Znamienne jest, że przywrócona u nas 9 września 2007 r. potężna, ogólnoświatowa żydowska loża masońska B""nai B""rith ("Synowie Przymierza"), za akceptacją Prezydenta, bierze sobie m.in. za cel poskromienie Ojca Rydzyka i Radia Maryja za rzekomy antysemityzm, choć w gruncie rzeczy chodzi o zdławienie polskiego ośrodka katolickiego niezależnego ani od Niemców, ani od ideologii liberalnej. Zresztą bardzo wielu Żydów szerzy nadal na całym świecie opinię, że za Auschwitz odpowiadają Polacy. Dobrze, że B""nai B""rith temu się przeciwstawia. Taka opinia jest rozciągana właściwie na wszystkie miasta i miasteczka polskie, w których byli Żydzi, a wszędzie byli. Oto 26 sierpnia br. pewien Żyd, który przybył z Izraela do Tykocina, wspominał w wywiadzie, że Żydów w Tykocinie mordowali Polacy razem z Niemcami.
Kiedy Ministerstwo Rozwoju Regionalnego zaakceptowało "niebacznie" przyznanie Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu pomocy w wysokości 15 mln euro, to wszczęto diabelską akcję, żeby nie doszło to do skutku z powodu rzekomego antysemityzmu o. Rydzyka. I czyn ten spotyka się z aprobatą nawet niektórych duchownych w Polsce, bo uważają po staroświecku, że Kościół nie może prowadzić katolickiej szkoły o tematyce społecznej, politycznej i medialnej, to ma należeć tylko do państwa.
Troskę naszą budzi też, popierane przez PO, jakieś nowe przymierze między Gerhardem Schroederem a Władimirem Putinem, czyli między Niemcami a Rosją, z pomijaniem interesów Polski, a nawet przeciwko nim, jak w przypadku rurociągu bałtyckiego. Mocarstwa te są znowu sobą zauroczone i oba są coraz bardziej nieprzychylne Polsce, także jako katolickiej. Również Niemcy pani Merkel uzyskują w Polsce coraz większe wpływy pozadyplomatyczne, co jest z naszą szkodą. Erika Steinbach, która sugeruje wyraźnie, że za wojnę nie tyle odpowiadają Niemcy, co uparta Polska, która nie chciała dać korytarza gdańskiego i Wolnego Miasta Gdańska, uzyskuje coraz wyraźniejsze poparcie ze strony pani kanclerz. Liczni zaś Rosjanie głoszą, że Katynia albo nie było na pewno, albo był on zwyczajnym epizodem wojennym czy też rewanżem za rzekome wymordowanie wielu tysięcy Rosjan - jeńców po roku 1920.
Przyjaźnie między Niemcami a Rosją rzutują nawet na sprawy kościelne. Oto niemiecki kardynał Walter Kasper przyjął żądanie patriarchy Rosji i usunął z metropolii moskiewskiej ks. abp. Tadeusza Kondrusiewicza, urodzonego na Białorusi, ale mającego polskie korzenie. Także rosyjska Cerkiew nienawidzi Polaków i nigdy nie chciała się zgodzić na pielgrzymkę Jana Pawła II do Rosji, natomiast chętnie przyjmuje katolików niemieckich.
Platforma Obywatelska, bardzo niechętna Kościołowi na forum publicznym, w czym zresztą idzie za wrogami Kościoła, wzięła sobie za jeden z wątków kampanii wyborczej hasło przeciwko Ojcu Rydzykowi i przeciwko polskiemu i katolickiemu medium niezależnemu od koncernów niemieckich, i atakuje zaciekle wzajemne zrozumienie między tym medium a Prawem i Sprawiedliwością. Prymitywny i zresztą stały atak Platformy na Ojca Rydzyka i jego Radio świadczy o bardzo niskiej moralności i inteligencji ludzi Platformy. Wyjątki w Platformie, jak państwo Rokitowie, są nieliczne. Z kolei wielu byłych członków PiS, którzy liczą, że PO wygra wybory, przechodzi do niej. Świadczy to w ogóle o niskim poziomie polityków niereligijnych. Jest to chyba również owoc tezy, że religia nie ma nic do polityki, a więc w polityce nie obowiązuje moralność.
Toteż kiedy pytają mnie ludzie, na kogo dziś głosować, czy należy głosować na PiS, który choć nie spełnił wszystkich obietnic, zwłaszcza nie poparł ochrony życia, to jednak pozostaje ugrupowaniem najpoważniejszym, odpowiadam im, że mnie jako duchownemu nie wolno mówić, że najlepiej jest głosować na PiS i dlatego nic nie mówię.

Saturday, September 22, 2007

Book Review: Fear - Anti-Semitism in Poland After Auschwitz

Book Review: Fear - Anti-Semitism in Poland After Auschwitz
By James R. Thompson
Issue: October 2007



Jan Tomasz Gross, Fear: Anti-Semitism in Poland After Auschwitz
New York, NY, Random House, 2006
ISBN: 978-0691128788, Hardcover, pp. 336, $25.95 (US)

Professor Gross begins his argument with the following declaration concerning his methodology: “The nature of prejudice is to make unwarranted totalizing claims, whereas understanding advances through elucidation of careful distinctions. These are directly opposed mental exercises. And if one tries to argue prejudice away by the usual procedure of testing hypotheses (that is, by pointing to alternative explanations or false deductions or limitations in the empirical evidence), one enters a kind of discourse where the prejudice’s basic premise is already accepted.”

While the first sentence begins with a platitude, the subsequent ones remove us from the universally accepted scholarly method of testing hypotheses by means known since the emergence of Aristotelian logic. What is wrong, one might ask, with testing the null hypothesis that there is a great deal of anti-Semitism in Poland? Historians and lawyers have traditionally been comfortable with bringing forward facts to confirm or deny such a hypothesis.

In contrast, Gross declares that the above hypothesis is unacceptably formulated and then accepts no argument that it could be false. This “in your face” method of imposing one’s foregone conclusions on the reader leaves no way of rebutting false assumptions by ushering evidence to the contrary. The use of this method in historical research allows one to reshape history by stating preposterous things later published by presses with the correct zip codes to congeal into the acceptable version of history.

Gross’s way of arguing is quintessentially postmodern; i.e., not based on consideration of evidence. Nor does it draw conclusions by means of a ladder of syllogisms. He calls it “analytical history”: “What I offer here, therefore, is not diachronic, but analytical history. I go back and forth in time over different aspects of events bearing on understanding the phenomenon of postwar anti-Semitism in Poland.” From this point on, page xiii of the Introduction, there is no question that Gross will reach his conclusion. He does not conceal his willingness to treat as true the testimony of Communist officials, unnamed persons quoted from “documentaries” filmed during the 50-year Soviet occupation, sidewalk statements, just anything that agrees with his foregone conclusion. In contrast, evidence that might shatter these selected statements is simply not ushered in.

As is the case with some other rewritings of history, the author’s foregone conclusion is fuzzy. It rambles over the entire book. But one comes close to a summary of his conclusion on page 164: “The conceptual and emotional fog veiling this story lifts somewhat only after we recognize that Jewish survivors were an unbearable sore spot, because they had been victimized by their Polish neighbours — for centuries, but especially during the Nazi occupation ... Episodes of collective violence that, from a distance, appear random and elemental are on close scrutiny semantically rich. Virtually every moment is endowed with significance, as people continuously communicate and comment about what they are doing.”

To paraphrase Gross’s argument, it is that Catholic Poland is a continuing reservoir of ecclesiastically supported anti-Semitism. After World War II, this reservoir was a combustible mixture, which could be lit by anything. Once started, it could spread throughout the community with lethal results. By design or accident, Professor Gross’s book has been timed to correspond to a political agenda.

Jews demand Polish restitution
Here is up-to-date (as of February 2007) political background to Gross’s story. Although Poland did not produce a Quisling, and all expropriations were done by the German and Soviet occupiers, nevertheless, given the fact that the Poles did not save their Jews from the Germans and did not protect their property, the sins of the grandfathers require that the current impoverished Polish state pay massive reparations to Jewish individuals and organizations representing the interests of Holocaust survivors. The demands by these organizations are huge, well beyond the ability of Poland to pay. Twenty representatives of these organizations arrived in Warsaw on February 27, 2007, to press the Polish government for tens of billions of dollars of restitution. The Jewish organizations are not unaware of the fact that the European Union will be paying to the Poles, over the next several years, tens of billions of dollars for the improvement of Poland’s long-neglected infrastructure. These organizations have in mind a better use for those monies.

Three pogroms
To support his conclusions, Gross focuses on three pogroms that occurred in Soviet-occupied Poland in 1945. One in Rzeszow (June 12, 1945), another in Krakow (August 11, 1945) and a third in Kielce (July 4, 1946). The number of Jews (Gross’s figures) killed in the three pogroms were zero, one to five, and 42, respectively. Gross gives as his estimates for the total number of Jews killed in anti-Semitic events in Poland during the post-war period as being between 500 and 1,500 (Fear, p. 258).

When one thinks of pogroms historically, these figures hardly rise to the level of ethnic cleansing. In 1648, the Cossack leader Bogdan Khmelnitsky set off the killing of over 100,000 Ukrainian Jews. The Nazi regime killed six million Jews from all over Europe during the period 1939–1945. The period immediately after World War II was one of utter devastation in Poland. In one NKVD action in Suwalki (July 12–25, 1945), 600–800 Polish Catholics were killed (Rzeczpospolita, 9 July 2005). The rate of 500 killed for 250,000 Jews living in Poland during the interval 1945–1948 (Gross’s figure, p. 258) does not seem far out of line for a similar ratio regarding the Catholic population. In a country which in 1945 still fought against enslavement by Communism, it would not be out of line if one person in 500 died a violent death.

Gross concentrates on the Kielce (July 4, 1946) pogrom. This produced 42 deaths. Early on, there were two basic interpretations of what had gone on: the position of the government and that of the Catholic bishops. The Communist government of Bierut and Berman claimed that this was the result of an attack by the AK and NSZ (forces loyal to the pre-war government exiled in London). Much effort was spent by the Communists and hundreds of people were tortured to produce evidence to support this view. Yet, nobody today takes the Bierut position seriously.

The position of the Catholic episcopacy was that the Kielce pogrom was a bungled provocation, planned long in advance by the Communists. On June 30, there had been the rigged election (the Three Times “Yes” meant to legitimize the government of Soviet-occupied Poland). The Communists wished to have a manufactured incident on the American Fourth of July in order to deflect attention from the fact that democracy in Poland had formally and ceremonially ceased to exist. The killing of the Jews on 7 Planty Street involved a number of deaths by gunshot. Yet, the only persons, outside the military and organs of state security, who were allowed to carry arms were, in fact, such organizations as the Jewish group hunkered down on Planty Street. (Any Polish Catholic found with a firearm was summarily executed.) Gross ignores this inconvenient fact.

Five Polish priests tried to get to the area and were turned back by a cordon of police that had instantly appeared where the pogrom was taking place (Kielce, July 4, 1946: Background, Context and Events, Toronto: Polish Educational Foundation, 1996). Of course, the entire civil administration was under the control of the Communist government, whose leadership in Warsaw appeared to be well in touch with the events taking place in Kielce. There was throughout the feeling of a badly choreographed and poorly timed play. A Russian NKVD unit arrived under apparently prearranged orders prepared to annihilate a crowd of bloodthirsty Poles. But there was no crowd when the NKVD units arrived.

There is much cui bono evidence to support the position of the Catholic bishops. Gross is incensed that the bishops did not follow the directive of the Communist government to denounce the killings. But they did denounce those killings. What they did not do was to support the charges of the Communist government that the killings were the result of actions planned by the anti-Communist forces. The presenter of the bishops’ report, Bishop Czeslaw Kaczmarek, paid dearly for his intransigence. He was tortured for months and sentenced (without his teeth, which the security police had removed from his jaws) to a lengthy sentence by a Communist court of spying for the Americans. This fact is not mentioned by Gross.

Gross treats the Kielce UB (secret police) as though they were led by Inspector Jane Tennyson of New Scotland Yard rather than as ruthless, highly disciplined apparatchik. He talks grandly about this or that key person being on summer holidays as though in July of 1946 people were off taking the waters at a spa or hunting grouse on the moors. Yet Kielce in 1946 was incomparably worse off than London after the Blitz. This was a city under occupation since September of 1939. It was under complete control of the Russian-run administration and spontaneous civil demonstrations were unthinkable.

Pareto Principle
One thing in common to the position of the government and that of the bishops is that both views assumed that the murders at Planty 7 were planned and directed by leaders and not spontaneous acts of individual mob members. This confirms the so-called Pareto Principle, which notes that catastrophic failures in systems are due to one or a few assignable causes, rather than a general malaise across the system. Throughout the ghastly Holocaust of Jews, Poles, Gypsies, etc., the Nazi killings were planned and organized. From the lootings of Kristallnacht to the gassings at Auschwitz-Birkenau, the killing and violence were planned and directed. Gross denounces the view of the bishops and does not exactly support the government’s view, either. Rather, he advances a position revisionist to that of the government (Fear, p. 163):

I find the terms “pogrom” and prowokacja misleading in denoting episodes of collective behaviour such as took place in Kielce. They relegate the phenomenon to the repertoire of “mob behaviour,” attributing it implicitly to socially marginal malcontents presumably acting out their frustrations and quite frequently manipulated to do so by unscrupulous agents of the ruling strata, who thus deflect the resolution of mounting social conflicts. But on July 4, 1946, in Kielce, we did not see an unexpected blowup by the lumpenproletariat. Instead, it was Mr. (and Mrs.) Tout-le-Monde, the Mom-and-Pop crowd deliberate and very much at ease with what they were doing.

In Gross’s view, the killings at Kielce were due to a general spirit of anti-Semitism, which spontaneously led to the actions of a mass of individuals. In other words, Gross stands the Pareto Principle on its head and claims that Kielce was due to a general malaise across the Polish Catholic society. In Gross’s view, this is a continuing problem fueled by Polish Catholicism.

Jews in Soviet security apparatus
Having made his argument for systemic anti-Semitism in Poland, Gross then spends some chapters to establish his other major conclusion: Polish anti-Semitism has nothing to do with any imagined collaboration between Polish Jews and the Soviets. Although Professor Gross will brook no testing of null hypotheses, the reader might be interested in the statement by Professor Andrzej Paczkowski, former head of the respected Institute of National Memory, to the effect that the proportion of Jews on the central decision-making level in the Soviet-controlled security apparatus in Poland was about 30 per cent (Paczkowski, “Zydzi w UB— proba weryfikacji stereotypu,” in Komunizm:ideologia, system, ludzie, edited by Tomasz Szarota. Warsaw: Institute of History of the Polish Academy of Sciences, 2001, p. 197).

There were approximately 25 million Polish Catholics in Poland in 1945. There were approximately 250,000 Jews in Poland in 1945. After a little arithmetic, we find that the proportion of Jews who opted to join the UB was 42 times that of Catholics. Gross does not dispute the fact that the proportion of Jews willing to work for the secret police was higher than that of the Catholics. But he gives an intriguing explanation for why this was so (Fear, p. 227): “But the MBP did not look specifically for Jews to fill the available positions. There was an overall shortage of qualified personnel; people were being pulled every which way to take jobs all over the new administration and what one ended up doing was very often a matter of pure coincidence.”

In other words, the reason for the alarmingly higher proportion of Jews than that of Catholics in the UB was the relatively greater competence of the Jews. And that competitive advantage must have been substantial, as the ratio of 42 would indicate. In Gross’s analysis, there is no attention given to the fact a Polish Catholic who joined the UB would be regarded as a traitor to his nation and would be excommunicated from his Church. By Gross’s calculus, Polish Catholics were “under-represented” in the UB because they were less competent.

The invasion of Poland by Germany and Russia in September of 1939 was an unprovoked partition of the country. It is understood that the Poles were not pleased by the Russian occupation, but it may be thought that the Russian occupation was a minor annoyance compared to the occupation by the Germans. In an earlier book, Revolution from Abroad written in his pre-postmodern days, when Gross was an associate professor at Emory, Gross carefully and with excellent documentation shows how wrong this notion was. He wrote (Revolution from Abroad, Princeton Univ. Press, 1st ed., p. 229): “These very conservative estimates show that the Soviets killed or drove to their deaths three or four times as many people as the Nazis from a population half the size of that under German jurisdiction. This comparison holds for the first two years of the Second World War, the period before the Nazis began systematic mass annihilation of the Jewish population.”

Soviet terror
Gross shows that, for Polish Catholics, the Soviets were even worse, indeed much worse than the brutal Nazis. Essentially, all the Polish professional and semi-professional classes (doctors, lawyers, teachers, engineers, managers, foremen, farmers with holdings beyond a few acres, etc.) were rounded up by the Soviets and then either killed immediately or retained in prisons for shipments to slave labour camps in Siberia and Central Asia. Prison conditions were hellish, worse than those in the Nazi concentration camps. Gross writes (Revolution, p. 161): “In Lwów, 28 people living in an 11.5-square-metre cell relied on the geometrical skills of a gifted high-school student who fitted them most ingeniously by size into an intricate pattern.” Sanitary conditions were appalling, with inmates frequently forced to urinate and defecate on the floors of the cells.

Jews welcomed Soviet invasion
What was the situation with the Jews in the lands occupied by the Soviets and what was their attitude to the occupiers? Gross writes (Revolution, p. 32): “What Poles and Ukrainians report, often with biting irony, the Jews do not deny: ‘Jews greeted the Soviet army with joy. The youth was spending days and evenings with the soldiers ... Jews received incoming Russians enthusiastically; they (the Russians) also trusted them (the Jews).”

Again, Gross writes (Revolution, p. 34, quoting Celina Koninska): “It is hard to find words to describe the feeling — this waiting and this happiness. We wondered how to express ourselves — to throw flowers? To sing? To organize a demonstration? How to show our great joy? I think the Jews awaiting the Messiah will feel, when he finally comes, the way we felt.” These warm receptions by Jews for the Soviets in eastern Poland were in September of 1939, when there were no Germans in sight. The Jews were rejoicing over the occupation of eastern Poland by the Russians. To Polish Catholics, this was simply treason, analogous to the occasional warm receptions in western Poland of the Germans by some Volksdeutsche.

Now, it is undeniable that in the German-occupied portion of Poland, where the situation of the Jews was worse than that of the Catholics, many Polish families hid Jews from the Nazi occupiers. It is a matter of record that Poles are listed at Yad Vashem numerically first amongst the righteous Gentiles for risking their lives and those of their families for sheltering Jews from the Nazis. So, it is fair to ask the question, “When did Jews use their favoured position in Soviet-occupied eastern Poland to shelter Polish Catholics from the NKVD?” This reviewer regrets to say that he cannot find any instances of such assistance.

Soviet executions of Polish Catholics
Up to the day (June 22, 1941) when Hitler broke his deal with Stalin and invaded Soviet-occupied Poland, Gross (Revolution, p. 194) estimates that 1.25 million people were transported into the Soviet Union from eastern Poland. The ghastly NKVD prisons in Poland were generally used as holding cells for Poles awaiting execution or prison train space for transportation to the gulags. When the Germans attacked the Soviets on June 22, 1941, the NKVD killed or moved to the east 150,000 prisoners from these holding cells. In the Brygidki prison in Lwów, on June 22, 1941, the NKVD killed almost all of the 13,000 inmates. (Revolution, p. 179). This was recorded by Gross as a “massacre,” rather than a pogrom. After the Nazis occupied western Poland in 1939, they encouraged anti-Semitic acts by the Poles, including pogroms. The Germans had only the most minimal success. Polish Catholics were not inclined to participate in Nazi murders. Moreover, the Polish underground punished betrayal of Jews to the Nazis by death.

After the Russians rapidly retreated following the German attack of June 22, 1941, in the brief time interval before the Germans could take over, there was a number of killings of collaborators, including many Jews, by the Polish underground. One example of such took place in Szczuczyn, where there were four NKVD prisons. Gross gives such killings as evidence of Polish anti-Semitism. But, we still must wonder why the Polish Catholics in German-occupied western Poland, where pogroming was a state-subsidized activity, had not engaged in such activities.

Gross’s allegations are false; financial claims outrageous
As stated early on in this review, Professor Gross disdains to use empirical timeline data and Aristotelian logic to prove his point. To those of us who believe in logical conclusions based on facts, his thesis does not hold water. Worse, it is beyond mean-spirited to treat Catholic Poland, victimized by half a century of brutal and systematic rape, as though it were itself a rapist. And to offer up Catholicism, the faith that has sustained the Polish nation in its 50-year-long ordeal, as an underlying cause of Poland’s alleged anti-Semitism is not acceptable. There is no question that there is a very large choir with whom Gross’s voice resonates. The Jews lost property during the Second World War in Poland and the Poles must pay for it. If the cupboard is bare, if there is massive deprivation, even starvation in Poland, it makes no difference.

This raises another question. According to Teresa Bochwic (Rzeczpospolita, August 3, 2002), two out of three of the current residents of Poland have either suffered the loss of their homes as a result of World War II and the events following or are descendants of those who have. The organs of state security, led by such persons as Jakub Berman, and the Soviet NKVD, were directly responsible for the deaths of over one million Polish Catholics. Where should the Catholic victims go for redress of grievances? Poles ask simply to be left alone, to be freed from quasi-legal attacks by those who would keep them oppressed forever. Poland had the highest proportion of deaths during World War II (17 per cent of the population). Next to the U.S.S.R., the U.S.A. and Great Britain, Poland contributed the greatest number of troops in the war against Hitler. The Polish underground produced the highest number of attacks against the Nazis of any occupied country and suffered the greatest retaliations. There was no Quisling or Petainist government in Poland. Collaboration with the Nazis was rare and punished by the underground by death. Poland has the largest number of “righteous Gentiles” recorded at Yad Vashem. It should take more than post-modern sermonizing to justify the further victimization of this long-suffering nation.

James R. Thompson teaches at Rice University, Houston, TX. This essay is reprinted from The Chesterton Review, Special Polish Issue, Spring/Summer 2007, with permission. Subtitles have been added by Catholic Insight. For subscription information for The Chesterton Review, e-mail: chestertoninstitute@sju.educ. or telephone (973) 275-2431.

© Copyright 1997-2006 Catholic Insight
Updated: Sep 21st, 2007 - 19:39:32

Thursday, September 20, 2007

Oświadczenie O. Tadeusza Rydzyka CSsR


Oświadczenie O. Tadeusza Rydzyka CSsR
Nasz Dziennik, 2007-09-19

Toruń, dnia 19 września 2007 r.


O. Tadeusz Rydzyk CSsR
Ul. Żwirki i Wigury 80
87-100 Toruń



Komitet Wyborczy
Platformy Obywatelskiej
Biuro Krajowe
Ul. Andresa 21
00-159 Warszawa



W związku z treścią emitowanego w telewizji spotu wyborczego przez Komitet Wyborczy Platformy Obywatelskiej, stwierdzam, że bezprawnie wykorzystano mój wizerunek, głos i naruszono moje dobra osobiste - na zasadzie art. 24 k.c. żądam natychmiastowego zaprzestania tych naruszeń i wycofania spotu wyborczego z emisji telewizyjnej.

Z dużym natężeniem złej woli, przewrotnie skonstruowany, przez Komitet Wyborczy Platformy Obywatelskiej, spot wyborczy zawiera zniesławiające insynuacje, twierdzenia i oceny oraz narusza mój wizerunek. Uczynienie tego na użytek kampanii wyborczej należy uznać za szczególnie szkodliwe społecznie i zmierzające do wywołania konfliktów społecznych, przez wzbudzanie niechęci i nienawiści do osoby duchownego. Fałszywy zarzut, że stoję ponad prawem, kreuje nieprawdziwą rzeczywistość oraz podważa zaufanie do Zgromadzenia Redemptorystów, jego dzieł, prowadzonej Ewangelizacji - jest również podważaniem zaufania do Kościoła Katolickiego. Odbieram to jako swoisty przekaz, skierowany do tej części Waszych wyborców, przeciwników Kościoła, których to taką postawą można pozyskać, jak i tych, którym marzy się rozbicie jedności Kościoła Katolickiego w Polsce. Jest to nieuprawniona i bezprawna manipulacja, przeciwko której kategorycznie protestuję.

By to osiągnąć posłużono się w spocie nieprawdziwą i zniesławiającą informacją, wpisującą się wręcz w nagonkę, która w ostatnim okresie nasiliła się wobec Radia Maryja i mojej osoby. A mianowicie, iż należę do ludzi "nietykalnych", stojących ponad prawem.

Taka insynuacja jest zwykłą manipulacją, kreującą nieprawdziwą i zniesławiającą informację oraz wprowadzającą w błąd społeczeństwo.

Zestawienie tej fałszywej informacji i jednocześnie wykorzystanie w tym spocie fragmentów skompilowanych nagrań, rzekomych moich różnych wypowiedzi oraz podobizny dowolnie dobranej, podłożenie głosu to fałszywa kompilacja, co wraz z jednoczesnym powiązaniem jej z oceną, że jestem "nietykalny" i ponad prawem, niewątpliwie narusza moje dobre imię. Wyrażam oburzenie i sprzeciw czynienia z mojej osoby symbolu braku równości obywateli wobec prawa i uciekania w ten sposób od rzeczywistych problemów społecznych. Zastanawia mnie też czy wypowiedź Pana Tuska mam odebrać jako groźbę?

Treść tego spotu wprowadza społeczeństwo w błąd i musi budzić niepokój i obawy w jakim celu, rozbudzona jest histeria nienawiści i z jaką intencją komitet wyborczy Waszej partii wywołuje atmosferę wzajemnej wrogości w społeczeństwie i kieruje tę nienawiść wobec duchownego, której efektem mogą być wielorakie i trudne do przewidzenia niebezpieczeństwa. A z całą pewnością wywołuje nastroje antyklerykalne w społeczeństwie ze szkodą dla całego Kościoła Katolickiego i jego duchowieństwa.

Nadto, u każdego katolika obawy musi wzbudzić fakt, iż została wykorzystana skompilowana rzekoma moja wypowiedź dotycząca eutanazji. Wyrażam sprzeciw przeciwko kolejnej Waszej manipulacji, zawartej w tym spocie, że kwestia ochrony życia na przykładzie eutanazji jest kwestią otwartą, nierozstrzygniętą, gdyż tak odbiorca tego spotu musi odebrać atak , właśnie za rzekomą moją wypowiedź jej dotyczącą. Dla katolika kwestia eutanazji, zgodnie z zasadami wiary katolickiej, jest jednoznaczna. Domagam się zaprzestania kolportowania tego Waszego, kolejnego oszustwa w tym spocie.

Kategorycznie więc stwierdzam, iż ten bezprawny atak na moją osobę służy jedynie i wyłącznie celom politycznym i bezwzględnej walki wyborczej, pozbawionej wszelkich zasad moralnych i manipulującej społeczeństwem. W rzeczywistości służy to walce z Kościołem Katolickim i wartościami chrześcijańskimi w życiu społecznym.

Domagam się zaprzestania manipulowania i podawania nieprawdziwych, zniesławiających mnie informacji i ocen przez Platformę Obywatelską i natychmiastowego wycofania przedmiotowego spotu wyborczego i zaprzestania naruszenia moich dóbr osobistych, wizerunku oraz przeproszenia za dokonane naruszenia na forum publicznym, we wszystkich środkach przekazu w których te spoty były emitowane.

Mam nadzieję, że mojemu żądaniu uczynicie państwo zadość, bo jak mówicie postanowiliście w kampanii wyborczej odwołać się do wartości Dekalogu, a w tej sprawie jest wyraźnie przekraczane ósme przykazanie. Uważacie, że państwo powinno bronić praw i godności innych (por. Rafał Grupiński - PO - N. Dz. 15 - 16.IX.07r.) i często odwołujecie się do "równych dla wszystkich praw". Brak natychmiastowej, pozytywnej reakcji na mój list będzie dowodem, że są to deklaracje bez pokrycia. Zastrzegam sobie skutki prawne niniejszego pisma.


o. Tadeusz Rydzyk CSsR

Sunday, September 16, 2007

Nowa "Trybuna Ludu"?

Nowa "Trybuna Ludu"?
Nasz Dziennik, 2007-09-15
Orzeł i reszka



W wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej" w czwartek, 13 września, premier Jarosław Kaczyński wypowiedział się również na temat koncernu Agora i "Gazety Wyborczej". Oto bardzo interesujący fragment tej publikacji. "Rz": "Wydawnictwa takie jak Axel Springer, Edipresse czy Agora są pod kontrolą oligarchii?". J.K.: "Według mojego rozeznania w niemałej mierze tak. W przypadku Agory dochodzi do tego czynnik bardzo intensywnie ideologiczny. To środowisko ma silną wolę panowania ideologicznego w kraju, co się mu przez lata udawało z fatalnym skutkiem dla Polski. Ale żeby było jasne - obawiam się, że związki finansowe Agory z układem oligarchicznym w Polsce też istnieją (...)". "Rz": "I tak oto zaatakował pan Agorę, sugeruje jej pan niejasne związki z oligarchami, już gdzieś w tle widać szarą sieć i układ. Czyli zrobił pan takie rytualne "łubu dubu", to chyba się pan nie zdziwi, jak znów będzie krzyk?". J.K.: "Państwo chyba nie czytają "Gazety Wyborczej". To, co się tam wyprawia, to "Trybuna Ludu" z 1953 r. Atak na nas przekracza wszelką miarę. Barańskiego [redaktora "Trybuny" i dziennikarza "Nie"] potrafią zostawić w tyle. Agora nie może nie mieć związków z oligarchią, jeżeli jest wydawnictwem na dużą skalę, a w Polsce gospodarka w niemałej części jest w rękach postkomunistycznych oligarchów. I w związku z tym zamówienia na ogłoszenia, reklamy, promocje są w ich rękach".
Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Krzyk się podniósł, jak przewidywali przeprowadzający wywiad dziennikarze "Rzeczpospolitej". Zarząd Agory SA, wydawcy "Gazety Wyborczej", zapowiedział, że wystąpi z pozwem sądowym o ochronę dóbr osobistych przeciwko premierowi Kaczyńskiemu. Szykuje się zatem, o ile dojdzie do sprawy sądowej, ciekawy proces. Jego motywem przewodnim będą zapewne przepływy finansowe związane z dającym Agorze gigantyczne zyski rynkiem reklamowym. Zapewne wyjaśnienia będzie wymagał udział przedstawicieli tego koncernu w "grze korupcyjnej" (wyrażenie Jana Rokity) przy okazji tak zwanej afery Rywina. Analizie zostanie poddana również zawartość "Gazety Wyborczej".
"GW" może dość skutecznie kształtować opinię publiczną, gdyż odwołuje się do zakorzenionych w PRL stereotypów myślenia i przesądów ("Polacy są nacjonalistami"; "Kościół stoi na drodze postępu") okraszonych uwspółcześnioną nowomową wyrastającą z ideologii "politycznej poprawności". Retoryka zamieszczanych w tym dzienniku tekstów często ma charakter autorytatywny, więc nie dziwi, że wielu czytelników w ten sposób interpretowaną rzeczywistość traktuje jako "prawdę objawioną".
Znane, choćby z czasów "Trybuny Ludu", jest zjawisko polegające na tym, że propagandziści i manipulatorzy nie potrafią opisywać rzeczywistości. W miejsce faktów wprowadzają ideologiczne wyobrażenia i uprzedzenia. Określają, kto jest "słuszny", a kto jest "niesłuszny". Ci ostatni bywają żarliwie zwalczani, są poddawani "medialnym linczom" i "seansom nienawiści". Ich sposób działania sprowadza się do takiego preparowania rzeczywistości, który polega na dialektycznym przeciwstawianiu prawdy wyselekcjonowanym faktom wygodnym dla z góry założonej tezy.
Czyżby i te zasady były stosowane nadal, mimo że PRL nie istnieje, a redaktor naczelny "GW" lubi powoływać się na solidarnościowy etos i "wspólnotę ludzi przyzwoitych"? Adam Michnik nie ukrywa, że chce sprawować "rząd dusz". W wywiadzie sprzed lat dla "Tygodnika Powszechnego" (Rozmowy o strachu i nadziei, "Tygodnik Powszechny", nr 34, 20.08.1995) zaprezentował siebie następująco. "TP": "Kogo ty udajesz?". A.M.: "Ja udaję przyzwoitego człowieka". "TP": "A nie jesteś nim?". A.M.: "Nie. Ale zręcznie udaję". Te słowa chyba nie wymagają komentarza.

Jan Maria Jackowski

Saturday, September 15, 2007

Furiactwo PO


Furiactwo PO
Nasz Dziennik, 2007-09-15
Dr Joanna Taczkowska-Olszewska, specjalistka od prawa prasowego: Poprzez manipulację i złamanie zasady prawdziwości informacji PO naruszyła ordynację wyborczą



Nowy spot wyborczy Platformy Obywatelskiej wykorzystujący wizerunek ojca Tadeusza Rydzyka, dyrektora Radia Maryja, wraz z podkładem dźwiękowym pochodzącym z tzw. taśm tygodnika "Wprost" łamie zasady ordynacji wyborczej. Twórcy reklamówki dokonali manipulacji polegającej na nieuprawnionym połączeniu obrazu i dźwięku pochodzącego z dwóch różnych, oddzielonych czasowo wydarzeń.

- Gdyby wizerunek osoby publicznej został wykorzystany w reklamie wyborczej bez zgody danej osoby, a wiązał się z wykonywaniem przez nią czynności publicznych, wówczas nie byłoby znamion przestępstwa. Podstawą jest jednak prawdziwość informacji, a to oznacza, że nie można dokonywać żadnych manipulacji w publikowanym materiale - mówi dr Joanna Taczkowska-Olszewska z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, wykładowca Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.
Właśnie dzisiaj podczas konwencji wyborczej w Gnieźnie PO ma zamiar zaprezentować swoje nowe klipy wyborcze. Na jednym z nich jest kadr z ojcem Tadeuszem Rydzykiem, dyrektorem Radia Maryja, połączony z dźwiękiem pochodzącym z tzw. taśm tygodnika "Wprost". Upublicznione przez tygodnik nagranie przez kilka tygodni stało się powodem niewybrednej nagonki na ojca Tadeusza Rydzyka. Prokuratura Okręgowa w Toruniu, która badała sprawę, umorzyła ją z powodu braku znamion przestępstwa. Mimo to lektor komentujący obraz spotu PO przekonuje: "Dla PiS niektórzy ludzie są nietykalni".
- Zobaczyliście prawdziwego oligarchę IV RP, który nie przejmuje się prawem - mówił podczas konferencji prasowej poseł PO Sławomir Nowak, mniej znany z działalności parlamentarnej, a więcej - ze związków z kompromitującym tzw. raportem o mediach publicznych, przygotowanym przez PO kilkanaście miesięcy wcześniej. Pomylone fakty, daty, nazwiska i wydarzenia sprawiły, że PO przez długi czas była pośmiewiskiem w środowisku dziennikarskim.
Sprawa "reklamówki z o. Tadeuszem Rydzykiem" jest jednak - zdaniem ekspertów - bardziej bulwersująca z prawnego punktu widzenia. Fragment, który wykorzystali "specjaliści" z PO w reklamie wyborczej, został wyrwany z kontekstu całości i dopasowany do obrazu. Tyle że obraz nie pochodzi z tego samego zdarzenia, w którym padały rzekomo wypowiadane słowa.
- W takiej sytuacji doszło do wybiórczego zmanipulowania wizerunku osoby publicznej nieoddającego rzeczywistości. Nie jest przestrzegana zasada prawdziwości informacji, a to oznacza, że została złamana ordynacja wyborcza - mówi dr Taczkowska-Olszewska.
PO ma pecha do reklamówek wyborczych. - Nie chciałabym się na ten temat wypowiadać. Proszę mnie o to nie pytać, osoby publiczne podlegają innym zasadom ochrony, jeśli chodzi o wykorzystanie wizerunku, ale nie chciałabym tutaj nic mówić, bo po prostu nie mam wystarczającej wiedzy. Nie zajmowałam się tym - tłumaczyła się wczoraj poseł Julia Pitera.
Zdaniem dr Joanny Taczkowskiej-Olszewskiej, osoba występująca w reklamie PO, w tym przypadku o. Tadeusz Rydzyk, może wystąpić w trybie wyborczym do sądu przeciwko autorom materiału, domagając się tak przeprosin, jak i zakazu emisji nierzetelnego materiału.

PO ukradła taśmy? Wstyd!
Dodatkowy proces może Platforma mieć z tygodnikiem "Wprost", który obwieścił na swoich stronach internetowych, że PO ukradła taśmy przypisywane dyrektorowi Radia Maryja i domaga się od tej partii wycofania spotów wyborczych z ich fragmentem. Uważa się za jedynego właściciela praw do rozpowszechniania nagrań (o nigdy niepotwierdzonej autentyczności). Gotów jest ewentualnie zadowolić się umieszeniem swojego logo w spocie. Zdaniem Jakuba Szulca ze sztabu Platformy fragment nagrania został przez PO kupiony od Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, która nie informowała o konieczności opatrzenia spotu logo redakcji. - Sprawa jest w tej chwili wyjaśniana - powiedział Szulc PAP.

Wojciech Wybranowski

Wednesday, September 12, 2007

Nie damy sie podzilic. Nie damy sie zwyciezyc zlu ale zlo dobrem zwyciezymy.



















Podłe oszczerstwa "Wprost" na Pana Prof. Roberta Nowaka

Klania sie Lech Bajan z Waszyngtonu. Calkowicie stajemy w obronie Prof. Nowaka
w zwiazku z bezpodstawnymi atakami jego osoby przez antypolskie media.

Nie damy sie podzilic. Nie damy sie zwyciezyc zlu ale zlo dobrem zwyciezymy.

Lech Alex Bajan
CEO RAQport
Washington DC

W ostatnich paru miesiącach w "Naszym Dzienniku" wielokrotnie piętnowałem antykatolickie i antynarodowe wybryki na łamach postkomunistycznego tygodnika "Wprost", przez kilkanaście lat redagowanego przez byłego sekretarza KC PZPR Marka Króla. Krytyce "Wprost" poświęciłem sześć obszernych artykułów: trzy walce "Wprost" z Kościołem i kolejne trzy - atakom "Wprost" na polski patriotyzm i polskie tradycje narodowe. Najczarniejszym negatywnym "bohaterem" moich tekstów był obecny redaktor naczelny "Wprost" Stanisław Janecki, czołowy polakożerca i katolikożerca przez wiele lat wydawania "Wprost".

Moje krytyki "Wprost" wywołały nie bez uzasadnienia prawdziwą wściekłość w redakcji postkomunistycznego tygodnika. We "Wprost" z 16 września 2007 wydrukowano niezwykle podły, oszczerczy tekst przeciw mnie pt. "Agent u Rydzyka". Autorka tego tekstu Dorota Kania zaprezentowała się w nim jako prawdziwa specjalistka od brudnej roboty, insynuując, że od 1970 r. zacząłem współpracę z SB, co więcej, zrobiłem to ochotniczo, "sam się zgłaszając do SB".

Aby skompromitować Radio Maryja i lustrację
Paszkwil D. Kani miał być wielce bezwzględnym rewanżem wobec mnie osobiście, tak ażeby mnie maksymalnie zdyskredytować w oczach opinii publicznej. Atak najwyraźniej zsynchronizowano - błyskawicznie zaczęło się powtarzanie oszczerstw D. Kani w TVN, telewizji publicznej, postkomunistycznej "Trybunie", w "Rzeczpospolitej", "Dzienniku", etc.
Atak Kani miał jednak trojakie cele. Pierwszy, jak już wspomniałem, była to osobista zemsta na mnie i próba skompromitowania mnie w jak najszerszych kręgach. Drugi - znacznie ważniejszy, to uderzenie w Radio Maryja. Nieprzypadkowo Kania już w tytule pisała: "Agent u Rydzyka", a w tekście użyła na mój temat zwrotu "czołowy ideolog medialnego koncernu o. Tadeusza Rydzyka". Było to określenie szczególnie bzdurne. Występując w Radiu Maryja, bronimy wartości chrześcijańskich i Kościoła, polskiego patriotyzmu i tak okradanego przez lata majątku narodowego. Dla postkomunistów z "Wprost" to wszystko jest ideologią! Tak bardzo ci biedni ludzie przesiąkli marksistowską terminologią.
Atak D. Kani na mnie stał się pretekstem do paszkwilanckiego wstępniaka "Wprost": "Klony ojca dyrektora" pióra niejakiego Wiesława Kota. Oszczerca zaatakował z grubej rury Radio Maryja i jego słuchaczy, pisząc o "kilkumilionowej frakcji wiernych, którzy łączą katolicyzm z antysemityzmem (...)". Namawiałbym tu słuchaczki i słuchaczy, którzy słusznie czują się obrażeni takim porównaniem, do wytoczenia procesu W. Kotowi i redakcji "Wprost". Niech nie czują się bezkarni! Dalej można było przeczytać m.in., że: "Rydzyk czy Jerzy Robert Nowak mówią polskim katolikom to, co tysiące klonów Rydzyka mówiło im z ambon od dziesięcioleci". Jak widzimy, zgodnie ze stałą wrogością "Wprost" do Kościoła, W. Kot zaatakował tysiące duchownych występujących na ambonach jako "klony Rydzyka".
Trzecim celem paszkwilu we "Wprost" jest działanie postkomunistycznego tygodnika na rzecz totalnego skompromitowania i ośmieszenia lustracji, doprowadzenie jej do absurdu. Przecież ten sam tygodnik rok temu zaatakował w obrzydliwy sposób nieżyjącego już od kilku lat największego poetę polskiego Zbigniewa Herberta, wzór heroizmu intelektualnego i nonkonformizmu. Oszczerca z "Wprost" zarzucił mu rzekome współdziałanie z SB. Paszkwil na Herberta wywołał powszechną burzę i redakcja musiała odszczekiwać swój podły "wyczyn". Atak na mnie bardzo mocno wpisuje się w całą dotychczasową taktykę postkomunistycznego tygodnika - upowszechnienie tezy, że w Polsce faktycznie "wszyscy byli umaczani". Teza taka ma w najlepszy sposób osłonić tych, którzy byli czołowymi sprawcami w realizowaniu komunistycznej doktryny - tak jak wieloletni naczelny "Wprost" - sekretarz KC PZPR Marek Król.

Brednie posądzeń
Redakcja "Wprost" nie ma żadnego potwierdzenia swych oszczerstw o mojej rzekomej współpracy z SB podanych w myśl goebbelsowskiej zasady: "Kłamcie, kłamcie, a coś z tego przylgnie". Nawet zastępca naczelnego "Wprost" Grzegorz Pawelczyk przyznał w rozmowie z dziennikarzem "Rzeczpospolitej" (nr z 10 września 2007), że: "W dokumentach zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej nie ma zobowiązania do współpracy" [mojego - J.R.N.]. Nie przeszkadza to D. Kani twierdzić, że "Nowak sam chętnie się zgłosił do SB". Zapytam, gdzie jest jakiekolwiek godne uwagi potwierdzenie tego plugawego oskarżenia? Zapytam dalej, co robiłem w ramach tej rzekomej współpracy z SB, na kogo donosiłem? Proszę podać fakty, konkrety, których nie można podać, bo takiej współpracy nigdy nie było, wręcz przeciwnie, to ja byłem przez wiele lat inwigilowany, osaczany, cenzurowany, blokowany w karierze zawodowej, blokowany przy próbach uzyskania stałego meldunku w Warszawie, blokowany w wyjazdach na Zachód (do 1980 roku nie mogłem wyjechać na Zachód). Profesor Bogusław Wolniewicz jakże słusznie wyszydził w audycji "Aktualności dnia" w Radiu Maryja to, co we "Wprost" podano jako dowód mojej rzekomej współpracy z SB. Miałem rzekomo "przekazać SB informację, że w dniach od 14 do 19 grudnia 1970 roku przebywałem w Baranowie Sandomierskim jako tłumacz spotkania polsko-węgierskiego". Rzeczywiście niezwykle cenna informacja wywiadowcza, godna Klossa i Maty Hari! Zaraz potem dowiadujemy się z "Wprost", jakoby informowałem SB o sytuacji w MSZ, w którym "oczekuje się zmian kadrowych". Znów niebywale cenna wiadomość szpiegowska - miałem informować SB po 19 grudnia 1970 roku, a więc po słynnym buncie robotników Wybrzeża, który obalił Gomułkę, że w MSZ "oczekuje się zmian kadrowych". Przecież to było niebywałe, sensacyjne wręcz odkrycie, na wagę złota, którym pewno mi esbecy płacili. Spece od brudnej roboty z "Wprost" jakoś nawet nie wyjaśnili, w jakim celu, w imię czego ja, będąc wtedy dobrze zapowiadającym się naukowcem i pasjonatem podejmowanych tematów naukowych (o Węgrzech i Hiszpanii), zgłosiłem się do współpracy z SB. Być może powiedzą, że przez chęć wyjazdu na placówkę do Węgier - tyle że z taką propozycją wystąpił znający moje prace o Węgrzech ambasador w Budapeszcie T. Hanuszek, a gorąco poparł ją ówczesny dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, w którym pracowałem. Jakby mi tak zależało na pracy na placówce za wszelką cenę, to przecież robiłbym wszystko, aby utrzymać się na niej do końca przez cały 4-letni, typowy okres pracy dyplomatycznej. A ja, jak na złość, zrobiłem wielki psikus ambasadzie i MSZ już po dwóch latach, zgłaszając wniosek o odejście z ambasady (wyjechałem po 2 latach i 4 miesiącach pracy zamiast przewidywanego terminu 4 lat). Porzuciłem piękne 4-pokojowe mieszkanie w ambasadzie na Górze Gellerta, by dalej przez 4 lata, do 1979 roku, wynajmować różne mieszkania w Warszawie. Porzuciłem dobrze opłacaną wówczas pracę w ambasadzie, by wrócić do dużo gorzej opłacanej pracy pracownika naukowego, bo miałem już dość sytuacji, gdy moje notatki pokazujące realia o Węgrzech (m.in. siłę antypolonizmu w książkach historycznych i prasie, nagłaśniające najgłupsze stereotypy sowieckie o Polsce) były blokowane przez szefa po maturze (ja już wówczas byłem po doktoracie). Miałem dość również takiej sytuacji, gdy okazało się, że w całej ambasadzie w Budapeszcie będzie zaledwie dwóch specjalistów z węgierskim, w tym ja, bo nawet na attaché prasowego w stopniu radcy przysłano jakiegoś partyjniaka z Ruchu Obrońców Pokoju, niemającego pojęcia o węgierskim. Attaché prasowy bez znajomości języka - oto jakie były szokujące realia ambasady w Budapeszcie, które mnie szczerze zmierziły!
Paszkwilantka z "Wprost" pisze, jakoby funkcjonariusz SB zlecił mi zdobywanie informacji odnośnie do wypowiedzi pracowników MSZ w sprawie planowanych zmian kadrowych w MSZ po grudniu 1970 roku. Śmiech i satyra! Oto pracownikowi naukowemu Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, zakopanemu bez reszty w swojej ukochanej pracy naukowej i niewidzącego dosłownie świata poza nią, zlecono zbieranie informacji o wypowiedziach pracowników MSZ na temat zmian kadrowych. Odwoływano się do pracownika naukowego spoza MSZ dla zbierania informacji o zmianach w MSZ, gdzie były setki agentów SB, można powiedzieć, że niemal siedział agent przy agencie! Co zabawniejsze, tego typu zbieranie informacji miano powierzyć mnie, zanurzonemu bez reszty w pracy i podejrzewam, że mającemu dużo mniej znajomości i wiedzy o układach w MSZ od 95 proc. innych pracowników instytutu, w którym pracowałem. Przecież Polski Instytut Spraw Międzynarodowych (PISM), poza nielicznymi wyjątkami typu prof. M. Tomali czy J. Simonidesa, czy choćby ja (dostałem się do PISM dzięki znajomości siedmiu języków, w tym tak trudnego języka węgierskiego) roił się głównie od różnych synów, zięciów i innych pociotków luminarzy PRL (dla przykładu L. Pastusiaka - zięcia Ochaba, M. Dobroczyńskiego - zięcia Kliszki, młodego Karkoszki, L. Buczmy - żony dyrektora departamentu MSW, etc., etc.). Wszyscy oni byli wielokrotnie lepiej poinformowani o tym, co się dzieje w MSZ niż ja, szary "pracuś", bardzo skuteczny naukowo - co mi w zupełności wystarczało.
Przy okazji dodam - w 1970 roku rzeczywiście wezwano mnie do MSW i dwóch tamtejszych pracowników ze mną rozmawiało, a nawet w jakiś sposób kusiło (obiecywali wyjazd do Hiszpanii). Nie przyjąłem jednak oferty i dalej już nic nie oferowano. Jaskrawym kłamstwem D. Kani jest twierdzenie, jakoby w czasie tej rozmowy w MSW nawiązano do mojej znajomości z historykiem - opozycjonistą J. Hassem, i że wtedy określiłem współdziałanie z nim jako "błąd". Nie było w ogóle o tym mowy. Przy okazji zwrócę uwagę na znamienną sprzeczność zawartą w paszkwilu D. Kani. Z jednej strony twierdzi ona, że "Nowak sam się zgłosił do SB", a z drugiej, że wszystko się zaczęło od wezwania mnie do MSW 7 lutego 1970 roku. Kłamczynie i kłamcy z "Wprost" - zdecydujcie się w końcu na to, jaki typ oszczerstwa wybieracie! Trochę więcej logiki! D. Kania pisze, że Nowak zatrudniony w pracy w ambasadzie w Budapeszcie uzyskał z MSW zgodę na dostęp do spraw tajnych. Gdzie jest potwierdzenie przez mój podpis na jakimkolwiek rzekomym osobnym piśmie do mnie z MSW? Miałem dostęp wyłącznie do wszystkiego tego, co każdy inny normalny pracownik ambasady. Nigdy nie korzystałem z dostępu do jakichkolwiek spraw tajnych MSW, a jedyne, z czego korzystałem, to z możliwości przeglądania archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a ściślej wszystkiego, co dotyczyło wcześniejszych (sprzed 1972 r.) notatek ambasady w Budapeszcie. Do takiego przeglądania mieli prawo jednak wszyscy pracownicy MSZ, bez żadnego uprzywilejowania.
Jeszcze jeden ciekawy szczegół. W Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych przez lata przyjaźniłem się m.in. z Adamem Danielem Rotfeldem, późniejszym ministrem spraw zagranicznych. Daniel był zdecydowanie najmądrzejszy z bardzo licznej skądinąd grupy pracowników pochodzenia żydowskiego w PISM, a co najważniejsze, miał zdecydowanie liberalne poglądy w odróżnieniu od pracowników żydowskiego pochodzenia należących do dogmatycznego betonu (typu W. Góralskiego). I właśnie Daniel zaproponował mi w 1975 czy 1976 roku wyjazd na placówkę dyplomatyczną do Hiszpanii, gdzie jego przyjaciel został mianowany ambasadorem. Ja powiedziałem: "Daniel, chętnie, jeśli mnie oczywiście puszczą do pracy na Zachód, ale tylko pod jednym warunkiem, jeśli będę pracować jako attaché kulturalny". I po tych słowach Daniel mnie ostrzegł, że wszędzie na Zachód na attaché kulturalnych wysyła się tylko takich ludzi, którzy mają lub chcą mieć powiązania z SB. Chodzi o to, że tytuł attaché kulturalnego budzi mniej podejrzliwości na Zachodzie i ułatwia pracę dla wywiadu. Na takie dictum natychmiast zrezygnowałem ze skorzystania z ciekawej propozycji A.D. Rotfelda, bo żadna inna praca poza attaché kulturalnym mnie nie interesowała. A nie chciałem pracować na takich warunkach.

Mój walenrodyzm w publikacjach
Kłamstwa "Wprost", że współpracowałem z SB, a nawet "sam się zgłosiłem do SB" w 1970 r., są diametralnie sprzeczne z wymową mego 588-stronicowego doktoratu pisanego w latach 1970-1971, wydanych w owych latach dwóch książek oraz innych publikacji, w których jednoznacznie przemycałem bardzo wielką ilość informacji krytycznych dla ustroju socjalistycznego, zwłaszcza o rozmiarach zbrodni stalinizmu. Tekstów, które tak jak doktorat i moja książka o Węgrzech 1939-1969 wywoływały bardzo ostre zastrzeżenia partyjnych recenzentów w ich wewnętrznych recenzjach dla wydawnictw z powodu czarnowidztwa spraw socjalizmu. Jak pogodzić moje rzekome ochotnicze wręcz pójście na współpracę z SB z przygotowanymi w żmudnym trudzie, ale z ogromną pasją badawczą pracami, w których starałem się maksymalnie wyrazić coś wręcz przeciwnego. Pracami, w których jednoznacznie przemycałem dowody różnorodnych głupot, a nawet zbrodni dokonywanych w imię socjalizmu. Czy w których starałem się przemycać swoisty instruktaż dla ewentualnych działań opozycji w Polsce (bardzo szczegółowe, konkretne omówienie działań opozycji w Hiszpanii).
W żadnej z książek oficjalnie wydanych w PRL nie ukazał się do 1989 r. nawet w połowie tak ponury, jak w mojej książce "Węgry 1939-1969" (Warszawa 1971) obraz historii jakiegokolwiek kraju europejskiego w dobie stalinowskiej. Dla kamuflażu na początku rozdziału o okresie kultu jednostki na s. 122-123 umieściłem tam wprawdzie półtorej strony (!) tekstu mówiącego o tym, że wyglądało na to, że nic nie szkodzi pomyślnej budowie podstaw socjalizmu na Węgrzech, że bardzo zostały przyspieszone szanse tzw. awansu społecznego, zwłaszcza dzieci chłopskich, że zaznaczał się rozkwit życia kulturalnego (do 1948 r.), etc. Zaraz potem poszło w mojej książce dokładnie 20 stron (od połowy s. 123 do 143 włącznie) informujących o różnych ciężkich błędach tzw. okresu Rakosiego.
Pisałem o procesie Rajka i jego straceniu oraz innych procesach stalinowskich, o katastrofalnej polityce gospodarczej, fatalnej polityce kulturalnej, polityce nihilizmu narodowego, etc.
Prezentowany przeze mnie bardzo ciemny obraz Węgier doby stalinizmu wywołał bardzo krytyczne uwagi w recenzji wydawniczej, napisanej o mej książce dla wydawnictwa "Wiedza Powszechna" (seria Omega) przez jednego z dwóch recenzentów - redaktora naczelnego "Spraw Międzynarodowych" Ryszarda Markiewicza. Napisał on 6 grudnia 1969 r. recenzję (dysponuję kopią oryginalnej recenzji Markiewicza): "Praca R. Nowaka budzi jednak szereg zastrzeżeń, które stawiają pod znakiem zapytania możliwość i celowość jej wydania w obecnym kształcie [podkr. J.R.N.]. Praca obejmuje okres 1939-1969 i taki też nosi tytuł. Jednakże okres ten nie jest potraktowany równomiernie, rażąco mała objętościowo i bardzo powierzchowna, jeśli nie wręcz zdawkowa, jest ostatnia część książki (strony 190-223), dotycząca okresu najnowszego, lat 1961-1969. W dodatku w okresie poprzednim autor bardzo rozbudowywał opis błędów i wypaczeń okresu kultu jednostki, nie poświęcając dostatecznej uwagi pozytywnym stronom rozwoju socjalistycznych Węgier".
Po tak negatywnej wymowie recenzji R. Markiewicza moją książkę uratowała na szczęście druga recenzja, wielokrotnie dłuższa merytorycznie i napisana przez największego znawcę dziejów Węgier, autora "Historii Węgier", doc. Wacława Felczaka (był on sam w dobie stalinowskiej więziony jako kurier Polskiego Państwa Podziemnego i skazany początkowo na śmierć, torturował go podobno sam J. Różański). Felczak, wychwalając różne walory mojej książki, zaakcentował fakt, że "wykorzystałem wielojęzyczną literaturę publicystyczną i naukową przedmiotu", stwierdził, że moja książka "z uwagi na nagromadzony materiał informacyjny może służyć jako bardzo dobre vademecum stosunków politycznych na Węgrzech". Na szczęście na czele serii Omega w "Wiedzy Powszechnej" stały osoby myślące i dość liberalne. Dzięki temu przychylono się do oceny doc. Felczaka, a nie red. Markiewicza, i książka moja mogła się ukazać w formie przeze mnie napisanej.
Faktem jest, że udało mi się przemycić w informacjach o Węgrzech powojennych (w książce "Węgry 1939-1969") dużo więcej negatywnych dla systemu socjalistycznego informacji faktograficznych, niż to udało się w PRL jakiemukolwiek innemu autorowi na temat historii powojennej któregokolwiek z krajów socjalistycznych. Częstokroć przemycałem te informacje faktograficzne z pomocą odpowiednio przemyślanej stylistyki, mającej zmylić cenzorów, najchętniej poprzez odpowiednio dobrane cytaty z wypowiedzi węgierskich polityków komunistycznych. Na przykład na s. 111 mojej książki o Węgrzech, aby pokazać, do jakiego stopnia władzę na Węgrzech w latach 1946-1948 komuniści zdobyli wyłącznie siłą, wbrew woli większości narodu i parlamentu, zacytowałem jednego z czołowych polityków partii komunistycznej (WPK) - J. Revaiego, pisząc dosłownie: "Jak słusznie stwierdzał później główny ideolog WPK w latach 50., J Revai, na łamach organu teoretycznego partii "Tarsadalmi Szemle" w 1949 r.: "Byliśmy wprawdzie mniejszością w parlamencie i rządzie, ale w tym samym czasie reprezentowaliśmy siłę kierowniczą. Mieliśmy decydującą kontrolę nad siłami armii. Nasza siła, siła naszej Partii i klasy robotniczej była zwielokrotnioną przez fakt, że zawsze mogliśmy liczyć na pomoc Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej"" [podkr. J.R.N.].
Każdy, kto umiał czytać między wierszami, bez trudu orientował się po takim cytacie - oto jeden z głównych węgierskich komunistów przyznawał, że byli w mniejszości, a wygrali tylko dzięki środkom przymusu - armii, milicji i co najważniejsze dzięki temu, że zawsze mogli liczyć w odpowiedniej chwili na Sowietów i Armię Sowiecką.

Zablokowane wydanie doktoratu
Z powodów politycznych zostało zatrzymane wydanie mojej pisanej w latach 1970-1971, a więc gdy rzekomo miałem zacząć współpracować z SB, bardzo krytycznej wobec historii systemu socjalistycznego na Węgrzech pracy doktorskiej o historii Węgier 1944-1968. Obroniłem ją w 1972 roku. 588-stronicowa praca zyskała sobie bardzo dobre recenzje naukowe, w tym m.in. wspomnianego już historyka W. Felczaka, najlepszego znawcy historii Węgier w Polsce, byłego więźnia stalinizmu. W recenzji z 30 listopada 1971 r. Felczak pisał: "Oceniając całość rozprawy mgr Jerzego Roberta Nowaka, trzeba podkreślić ogromny wkład pracy, dokonany przez Autora, jego doskonałą orientację w stosunkach węgierskich, rzetelność informacji i umiejętność krytycznej oceny i segregacji różnorodnego materiału źródłowego. W polskiej literaturze naukowej recenzowana rozprawa, niewątpliwie pionierska, odkrywa nowe pole badań [podkr. J.R.N.].
Poważną część mojego doktoratu stanowił opis deformacji i zbrodni okresu stalinowskiego na Węgrzech (od 110. do 187. strony tekstu). Znaczącą część książki stanowił zobiektywizowany, kronikarski opis powstania węgierskiego (konsekwentnie pisałem o nim, podobnie jak w książce "Węgry 1939-1969", jako o "wydarzeniach październikowych", unikając oficjalnego określenia o "kontrrewolucji"). Duża część książki (od 364. do 544. strony) zawierała opisy specyficznych rozwiązań węgierskich po 1956 roku, różniących je od innych tzw. krajów socjalistycznych. Pozytywnie oceniałem węgierską reformę gospodarczą, rozliczenia ze stalinizmem (też jedyne w obozie), inną politykę wobec bezpartyjnych (większe ich docenianie). Równocześnie ostro krytykowałem przegięcia oficjalnej węgierskiej "walki z nacjonalizmem" (s. 485-515) i długotrwałe przemilczenia problemu węgierskich mniejszości narodowych poza granicami kraju.
Wydanie mojej pracy doktorskiej (chciałem wydać jej pierwszą część obejmującą okres do powstania 1956 r.) zostało zablokowane w 1975 r., pomimo wcześniejszych trzech bardzo dobrych recenzji mego doktoratu przez dwie partyjne recenzje wydawnicze dla PWN - dyrektora Instytutu Teorii Partii prof. Adolfa Dobieszewskiego i prof. Władysława Góry. Profesor Dobieszewski pisał m. in.: "Autor bardzo często dokumentując poszczególne tezy swojej pracy, powołuje się na uczonych burżuazyjnych (...). Odnoszę wrażenie, iż w ten sposób autor chce nadać swoim poglądom tzw. obiektywny charakter (a najważniejszym weryfikatorem tej obiektywności mają być burżuazyjni uczeni) (...)".
Zasadniczo recenzja partyjnego historyka stanowiła jedno wielkie ostrzeżenie przed "niebezpiecznymi treściami" pisanymi pod wpływem burżuazyjnych uczonych, zawartymi w mojej książce.
Drugi partyjny recenzent prof. W. Góra przyznawał wysokie walory merytoryczne mojej pracy, pisząc: "praca jest bardzo interesująca i oparta na bogatym materiale; język jest więcej niż poprawny, żywy, argumentacja interesująca". Tyle że pochwałom towarzyszyły ostrzeżenia ideologiczne, które były wręcz niszczące dla szans wydania mojej książki. Profesor Góra pisał bowiem m. in.: "W recenzowanej pracy otrzymaliśmy bardzo ponury obraz (...). Obraz, jaki otrzymujemy w książce, jest fałszywy. Bo przecież równocześnie rodziły się nowe Węgry, miliony ludzi tworzyły nowe wartości i stan z 1956 r. w porównaniu ze stanem z 1944 r. nie da się porównać. Chociaż autor pisze i o pozytywach, giną one w masie negatywów i właściwie nie bardzo wie czytelnik, co ten socjalizm Węgrom przyniósł" [podkr. J.R.N.].
Nie chciałem zastosować się do faktycznie niszczących całą wartość książki zmian i skrótów proponowanych przez obu partyjnych recenzentów i musiałem zrezygnować w tej sytuacji z jej wydania. W ten sposób moja chyba najlepsza książka z lat 1963-1989, "pionierska" według Felczaka, została zamordowana.

Hiszpański kamuflaż. Przemycanie sugestii dla opozycji
W 1969 roku wydałem w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych 113-stronicową pracę "Siły opozycyjne w Hiszpanii". W następnych latach 1970-1971 przygotowywałem wydaną w 1972 roku 340-stronicową książkę o najnowszej historii Hiszpanii "Hiszpania po wojnie domowej 1939-1971". Bardzo dużą część tej książki (s. 163-188, 198-200, 209-279, 302-305, 307-308) stanowiły opisy działań opozycji hiszpańskiej, stanowiące swoisty zakamuflowany instruktaż dla polskiej opozycji. (Pisałem go akurat w latach 1970-1971, gdy zdaniem oszczerczyni z "Wprost" miałem rzekomo rozpocząć z własnej inicjatywy (!) współpracę z SB).
Dlaczego tak bardzo zainteresowałem się już od połowy lat 60. problemami opozycji w Hiszpanii? Otóż działając w opozycyjnym "bogoojczyźnianym" kręgu (jak napisano o mnie i innych członkach tego nurtu opozycji), byłem niezwykle zafascynowany rozlicznymi sukcesami antyfrankistowskiej opozycji, w której coraz większą rolę odgrywały środowiska kościelne, a nawet duchowni. W Polsce akurat mieliśmy słynne starcia między Kościołem a państwem przy okazji obchodów Milenium 1965-1966, m.in. sławetne rozpędzenie pałkami manifestacji z poparciem dla Prymasa Polski na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wśród warszawskiej opozycji pogłębił się podział na dwa przeciwstawne nurty: michnikowców i nas, głównie jeśli chodzi o stosunek do Prymasa Polski. Michnik - jak wiadomo - w owym czasie wraz ze swymi kolegami z opozycji laickiej atakowali Prymasa Stefana Wyszyńskiego jako rzekomego "anachronicznego klerykała i nacjonalistę". My, głównie środowisko opozycyjne z akademików, występowaliśmy w obronie Prymasa Polski, a michnikowców nazywaliśmy kominternowcami (jako tych, którzy choć odrzucili Stalina, dalej wierzą w komunizm i wybraniają Lenina). Cieszyliśmy się też z tych osób o rodowodzie partyjnym, jak Antek Zambrowski, którzy w przeciwieństwie do michnikowców poparli nas w obronie Kościoła. (Zambrowskiego właśnie za to wyrzucono z PZPR w dobie nagonki na Prymasa Polski).
W tej sytuacji Hiszpania, gdzie doszło do połączenia wszystkich sił opozycji, stawała się dla nas bardzo dobrym argumentem. A poza tym właśnie Hiszpanie dawali w owym czasie prawdziwy wzór skuteczności opozycji przeciwko totalitaryzmowi. Stąd mój entuzjazm dla metod hiszpańskiej opozycji, jaki zacząłem objawiać mniej więcej od połowy 1965 roku. Wygłosiłem nawet specjalną prelekcję na temat metod hiszpańskiej opozycji w opozycyjnym kręgu (wspomniał na temat mnie i innych osób z tego kręgu A. Friszke w książce o anty-PRL-owskiej opozycji).
I właśnie tematyka hiszpańska stała się początkowo główną problematyką, którą starałem się rozwijać w moich pracach po przyjęciu do Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych - przedstawianie metod działania opozycji antyfrankistowskiej stawało się świetną metodą kamuflażu, swoistym instruktażem, jak należałoby działać w opozycyjnych kręgach polskiej inteligencji, wśród studentów, w środowiskach robotniczych.
Podobnie jak wówczas, gdy pisałem o węgierskiej polityce, także i Hiszpania była dla mnie dogodnym kostiumem dla pisania o Polsce, dostarczania argumentów dla mądrzejszych rozwiązań w Polsce, łatwiejszego przemycania różnych rzeczy przez cenzurę. Moją pracę o Hiszpanii wydałem w 1969 r., a więc w rok po klęsce ruchów studenckich w Polsce, a na rok przed grudniowym buntem robotniczym w czasie, gdy nie było jeszcze nawet silnych, niezależnych związków zawodowych. I wtedy właśnie pokazywałem na przykładzie hiszpańskim, między wierszami, jak należy uczyć się od Hiszpanów - lepszych i skuteczniejszych od nas w sferze opozycji, od tych, którzy umieli zbudować niezależne antyfrankistowskie związki zawodowe i niezależne organizacje studenckie. Pokazywałem ich metody działania - nieprzypadkowo fragmenty z mojej książki na temat Hiszpanii poświęcone metodom działań opozycyjnych były kserowane i rozpowszechniane w polskich kręgach studenckich po wyczerpaniu nakładu mojej książki.
W pisanej w latach 1970-1971 książce o Hiszpanii rozwinąłem opis metod opozycyjnego działania komisji robotniczych wśród robotników. Pisałem m.in. (na s. 181-182): "Wprawdzie władze reżimowe od początków pojawiania się komisji usiłowały je zlikwidować, było to jednak niezmiernie utrudnione, gdyż komisje z zasady nie posiadały hierarchii, sekretarzy i aparatu, opierając się na milczącym, cichym consensusie robotniczym dla pewnej grupy pracowników, cieszących się największym zaufaniem i reprezentujących ich interesy w każdej konfliktowej sytuacji. Uznano, że najlepszą metodą zwalczania dobrze zorganizowanego systemu biurokratycznego jest nie mieć żadnej organizacji".
Raz jeszcze przypomnę - pisałem to w 1971 r., trzy lata po stłumieniu marcowych manifestacji studenckich i rok po wybuchu buntu robotniczego na Wybrzeżu, akurat wtedy, gdy według oszczerczyni z "Wprost" miałem ochotniczo sam zgłosić się do współpracy z SB (!). Pisałem to wszystko gwoli przemycania informacji opozycyjnych działań w warunkach dyktatury. Były tam wyraźne sugestie, o co powinni walczyć studenci i robotnicy, czy jak najskuteczniej mogą się organizować robotnicy, by tworzyć niezależne związki. A że pisałem to pod hiszpańskim kamuflażem, chyba nie dziwi. Czy miałem może wprost pisać - twórzcie wolne związki zawodowe w Polsce, twórzcie wolne organizacje studenckie, bierzcie się od zaraz do dzieła! Tylko absolutny bęcwał nie mógłby pojąć warunków, w jakich wówczas przedzierało się przez zasieki oficjalnej cenzury. A poza tym były też i stałe zapisy na krnąbrnych autorów. Partyjny recenzent wydania mojej pracy doktorskiej w PWN straszył mnie wprost, że jeśli będę chciał upierać się przy pełnym tekście mojej pracy i nie zastosuję się do jego zaleceń, to mogę znaleźć się na cenzorskiej liście takich na stale zakazanych autorów!
A teraz podliczmy: w ciągu dwóch lat 1970-1971, a więc w czasie, gdy rzekomo miałem nawiązać ochotniczo współpracę z SB, napisałem 588-stronicową pracę doktorską, 340-stronicową książkę o Hiszpanii, 200-stronicową książkę o Węgrzech i jeszcze artykuły takie, jak 30-stronicowy tekst o Albanii,skonfiskowany przez cenzurę w polityce. W ciągu dwóch lat napisałem więc minimum 1158 stron. I w takiej sytuacji, tak wiele pisząc i przygotowując się na dodatek do tak ważnej dla naukowca sprawy, jak obrona doktoratu (broniłem go w lutym 1972 r), miałem jeszcze zgłosić się ochotniczo do współpracy z SB! Tylko absolutny bęcwał mógłby uwierzyć w oszczerstwa tego typu! Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą poza tym aż nadto dobrze, jak ważne są dla mnie pasje naukowe w przeciwieństwie do tych, co próbują węszyć o innych jak red. Kania z "Wprost". Nawet nieznoszący mnie (z wzajemnością) były kolega opozycyjny, późniejszy minister w rządzie Mazowieckiego i działacz Unii Wolności Waldemar Kuczyński, przyznawał, według relacji "Gazety Wyborczej" (!) z 17 października 1995 r., na mój temat: "Był specjalistą od Węgier, entuzjastą powstania 1956 r. i polskiego Października. Mówił i pisał maksimum prawdy jak na tamte czasy". W tomiku "Na przekór skorpionom" (Warszawa 2005) szczegółowo wyliczam różne moje publikacje książkowe i artykuły zatrzymane przez cenzurę, przez decydentów z MSZ i czujnych partyjnych autorów recenzji wewnętrznych w wydawnictwach w latach 1964-1989. Wiele mnie kosztowało to, że byłem naukowcem, który uparcie podejmował niektóre bardzo trudne tematy w okresie PRL. Myślę, i warto to sprawdzić, że byłem tym naukowcem, który zapłacił porównawczo największą cenę pod względem liczby i rozmiarów publikacji zablokowanych przez cenzurę lub innych decydentów. Tym bardziej podłe są na tym tle insynuacje oszczerczyni z "Wprost".

Fałsze o lustracji
Kłamczucha z "Wprost" nazywa mnie w swym paszkwilu "ideologiem antylustracji", pisząc o mnie m.in.: "W mediach o. Tadeusza Rydzyka zasłynął żarliwą obroną agentów komunistycznej bezpieki, m.in. abp. Stanisława Wielgusa. Znajdujące się w archiwach IPN materiały w dużej mierze tłumaczą jego postawę". Podobnie jak poprzednie oszczerstwa paszkwilantki Kani, także i to ostatnie znajdzie swój epilog w sądzie. Jest niebywałą podłością nazywanie "ideologiem antylustracji" właśnie mnie, publicysty, który wielokrotnie opowiadał się w Radiu Maryja i Telewizji Trwam oraz na łamach "Naszego Dziennika" za głęboką lustracją i pełnym otwarciem archiwów, przed czym - nie wiadomo czemu - tak się bronią politycy typu Borusewicz. To ja opracowałem publikowany przed pół rokiem na łamach "Naszego Dziennika" list otwarty domagający się gruntownej lustracji, dekomunizacji i dezubekizacji oraz pozbawienia wysokich emerytur wszystkich splamionych udziałem w prześladowaniach politycznych doby PRL, od oficerów UB po sędziów i prokuratorów.
Ostrzegam również, że podam do sądu wszystkich sprawców nagłaśniania przeciw mnie oszczerstw, bez próby jakiegokolwiek sprawdzenia prawdziwości pomówień i skonsultowania się ze mną. Zrobię to w przypadku braku sprostowania kłamstw. W pierwszym rzędzie odnosi się to do publicysty ("Der") "Dziennika" Jerzego Jachowicza. W numerze tej gazety z 11 września pośród innych kłamstw podał on podłe oszczerstwo, że "właśnie tacy jak on [Nowak - J.R.N.] od kilkunastu lat krzyczą najgłośniej przeciwko zaglądaniu do archiwów i grzebaniu się w brudach, które one zawierają". Oszczerca z ("Der") "Dziennika" dobrze wie, że było wprost przeciwnie, przez cały czas od 1989 r. występuję przeciwko "grubej kresce" i jestem za gruntownymi rozliczeniami, za pełną lustracją i pełnym otwarciem archiwów. A to właśnie J. Jachowicz był niegdyś redaktorem grubokreskowej i antylustracyjnej "Gazety Wyborczej".

Saturday, September 8, 2007

Kancelaria Prezydenta: niech Kwaśniewski przeprosi


Kancelaria Prezydenta: niech Kwaśniewski przeprosi
"WYPOWIEDŹ ALEKSANDRA KWAŚNIEWSKIEGO WYSOCE NIESTOSOWNA"

Prezydent Kaczyński: jestemy zdumieni i oburzeni wypowiedzią Kwaśniewskiego
TVN24Wypowiedź Aleksandra Kwaśniewskiego jest wysoce niestosowna i nie licuje z godnością urzędu prezydenta RP, który sprawował przez dziesięć lat - uważa kancelaria Lecha Kaczyńskiego.
To kolejna, pełna oburzenia reakcja na wywiad Kwaśniewskiego dla "Vanity Fair". Sugerował w Niemcom ostrzejszą politykę wobec Polski i krytykował rządy PiS. Sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Michał Kamiński w oświadczeniu przekazanym mediom napisał: - Słowa byłego Prezydenta szkodzą zarówno wizerunkowi Polski w świecie, jak i budowaniu partnerskich relacji między Polską a Niemcami.

Jego zdaniem, niedopuszczalne jest, by jakikolwiek polski obywatel, a tym bardziej były prezydent, zachęcał obce państwo do agresywnej polityki przeciwko własnemu krajowi. Uważa także, że w zaistniałej sytuacji polska opinia publiczna ma prawo domagać się od Aleksandra Kwaśniewskiego wyjaśnień i przeprosin.

W wywiadzie dla "Vanity Fair" były prezydent Polski określił politykę braci Kaczyńskich wobec Niemiec jako "kurs prowokacji" i "diabelnie zły pomysł". "Gdyby po wyborach Kaczyńscy mieli pozostać u władzy, Niemcy powinny się zastanowić, czy nie zaostrzyć kursu wobec Polski - radził w wywiadzie Kwaśniewski. Zalecał też Berlinowi zredukować swoją "powściągliwość" wobec nas.

Dotąd żaden z polskich polityków nie posunął się do tego, aby sugerować obcemu państwu zaostrzanie kursu wobec własnego kraju, choć wielu polityków krytykowało już w zagranicznej prasie sytuację w Polsce.

Kwaśniewski mówił także o "chorobie państwa", której objawem jest coraz większa ilość informacji i dowodów na istnienie podsłuchów. Zarzucił rządzącym niszczenie standardów polityki. - Rząd Kaczyńskiego buduje swoją pozycję na strachu, wypycha za granicę ludzi młodych i dynamicznych, polega na tajnych służbach i tropieniu obywateli - stwierdził Kwaśniewski. - Upadek demokracji polskiej to realna groźba - dodał.

Kwaśniewski został ostro skrytykowany przez czołowych polityków za swoje słowa, min. Lecha Wałęsę, Romana Giertycha, Andrzeja Olechowskiego i Wojciecha Roszkowskiego.

"Newsweek" w awangardzie walki z Kościołem


"Newsweek" w awangardzie walki z Kościołem
Nasz Dziennik, 2007-09-08
Wśród tygodników od kilku lat szczególnie dużą rolę w walce z Kościołem zaczyna odgrywać wydawany przez niemieckiego Springera "Newsweek". Tygodnik ten zaczął wyraźnie wyprzedzać poprzedniego lidera antykatolickiej stawki - "Wprost", dziś moderującego swój ton ze względu na postawienie na PiS i nagłe udawanie prawicowości. W odróżnieniu od "Wprost" "Newsweek" jest dziś chyba najzajadlejszym wrogiem PiS i Kaczyńskich wśród tygodników (zdarzały mu się numery zawierające po siedem tekstów atakujących obecne rządy). Nienawiść do PiS i idei IV Rzeczypospolitej (osławione porównanie na łamach "Newsweeka" J. Kaczyńskiego do Putina) wydawany przez Springera tygodnik nader logicznie łączy z zajadłą niechęcią do Kościoła i polskiego patriotyzmu. (To w "Newsweeku" starano się maksymalnie nagłaśniać polakożercę Jana Tomasza Grossa nawet wtedy, gdy wszystkie inne media, widząc totalną kompromitację "Strachu" Grossa, wolały wybrać w tej sprawie milczenie z przymusu).

Wśród metod walki "Newsweeka" z religią jedną z najważniejszych wydaje się maksymalne powoływanie na "wszechpotężny" jakoby autorytet nauki przeciw wierze. Typowy pod tym względem był publikowany w "Newsweeku" z 20 lutego 2005 r. artykuł dr. Andrzeja Krajewskiego: "Nierozłączne siły". Już w podtytule autor akcentował: "Hipotezy przeciw dogmatom - historia nauki to dzieje obalania prawd wiary". Autor co prawda zaraz potem zastrzegł się, że historia nauki to też "odkrywania, że sprzeczności między wiarą i poznaniem są często pozorne". Tyle że wbrew temu zastrzeżeniu faktycznie dowodził w artykule sprzeczności godzenia nauki z religią i to, że faktycznie wiara jest niepotrzebna w świetle osiągnięć nauki. W wybiórczej pisaninie dr. Krajewskiego zabrakło przypomnienia jakże wielu wybitnych fizyków jednoznacznie akcentujących swoją wiarę w Boga. Choćby czołowego fizyka XX-wiecznego Wernera Heisenberga, laureata Nagrody Nobla za tzw. zasadę nieoznaczoności. Zapytany w czasie jednego ze spotkań: "Czy pan profesor, taki wybitny, znany na całym świecie fizyk, wierzy w Boga?", Heisenberg odpowiedział bez chwili wahania: "Pierwszy łyk z pucharu może uczynić ateistą, ale na dnie pucharu czeka Bóg". Wyraźnie nie wiedział tego autor "Newsweeka" dr A. Krajewski.

Atak na "przewrażliwiony, zadufany" Kościół
W atakach na katolicyzm w "Newsweeku" jedną z wiodących ról odgrywał stały felietonista tego tygodnika Antoni Pawlak, niegdyś związany z "Gazetą Wyborczą". Należał do tych osób, które próbowały uśpić czujność ludzi wierzących przez dosłowne pójście w zaparte w kłamaniu na temat tego, jak to Kościołowi w Polsce nic nie grozi, jak to wydumane rzekomo są wszelkie opinie o jego zagrożeniu (por. tekst A. Pawlaka, "Nieustannie oblężona twierdza", "Newsweek" z 26 maja 2002 r.).
Pawlak podejmował w swych felietonach również konkretne ataki na wartości chrześcijańskie, bronione przez Kościół katolicki. Na przykład w tekście "Prawo człowieka do godnej śmierci" ("Newsweek" z 27 lutego 2005 r.) ostro wystąpił przeciw sprzeciwowi Kościoła wobec eutanazji. Popierający eutanazję, a więc przestępstwo w świetle polskiego prawa, tekst A. Pawlaka ukazał się w "Newsweeku" bez żadnej próby polemiki.

Ataki na hierarchię katolicką
Wśród autorów "Newsweeka" szczególnie chętnie wbijających szpile w Kościół jest publicysta Jarosław Makowski, członek redakcji lewackiego kwartalnika "Krytyka Polityczna", gdzie zasiada razem z osławioną fanatyczką antykościelną M. Środą, ateistką i kosmopolitką K. Dunin i zaciekłym tropicielem "polskiego antysemityzmu" S. Kowalskim. W artykule "Bogu co cesarskie" ("Newsweek" z 17 czerwca 2007 r.) Makowski zaatakował dużą część polskiej hierarchii katolickiej, zarzucając jej nadmierne skłonności do zaangażowania w życie polityczne. Szczególnie ostro napadł na obecnego przewodniczącego Episkopatu ks. abp. Józefa Michalika. Wypominał arcybiskupowi m.in. jego słynną wypowiedź z początku lat 90.: "Nieraz mówię i będę nadal powtarzał: katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, Żyd na Żyda, mason na masona, komunista na komunistę".
Ciekawe, że Makowski - teolog "katolicki", konsekwentnie stosował dwie miary. Do Radia Maryja odnosił się wciąż z niechęcią, wręcz nienawiścią, wielokrotnie atakując to Radio i o. Tadeusza Rydzyka. Typowym przykładem tego zacietrzewienia Makowskiego przeciwko ojcu T. Rydzykowi był jego tekst: "Radio bez ojca" ("Newsweek" z 22 lipca 2007 r.). Już w podtytule tego tekstu Makowski wieszczył w oparciu o fałszywe informacje rychły koniec o. T. Rydzyka, pisząc: "(...) "Raz na zawsze" - tak generał zakonu redemptorystów ks. Joseph Tobin chce załatwić sprawę o. Tadeusza Rydzyka. Szef medialnego imperium z Torunia wyjedzie prawdopodobnie na bardzo długie "rekolekcje" (...)".
Jakże odmienne, ba, wręcz przymilne było zachowanie teologa J. Makowskiego wobec człowieka, który zdradził Kościół, występując z zakonu - Stanisława Obirka. Przeprowadził z nim wywiad-rzekę, pełen błędów, a także krzywdzących opinii.

Tropienie "złych" rzeczy w Kościele
Kościół katolicki składa się z ludzi mających swoje wielkości i słabości. Na pewno nie jest nieomylny i popełnia też różne błędy. Zdeformowana jest jednak taka wizja ("Newsweeka"), która nastawia się głównie na szukanie słabych stron Kościoła i wiary, przemilczając na ogół wszystko to, co w Kościele jest wielkie, godne podniosłych idei, które Kościół reprezentuje. Tymczasem w "Newsweeku" teksty ukazujące pozytywne strony Kościoła i wiary należą raczej do wyjątkowych "rodzynków", tonących wśród dziesiątków publikacji, poszukujących "złych" stron Kościoła i wiary. Jakże rzadko publikowano tam np. teksty w stylu rozmowy z watykanistą George"em Weiglem "Niedziela w Polsce ciągle jest niedzielą" ("Newsweek" z 11 sierpnia 2002 r.). Weigel powiedział w czasie tej rozmowy m.in.: "Jeszcze kilkanaście lat temu słuchałem przepowiedni, że gdy w Polsce skończy się czas walki z komunizmem, walki o wolność, skończy się też i katolicyzm. A dziś? W niedzielny wieczór zabrałem ludzi z całego świata na Mszę akademicką do krakowskiego kościoła Dominikanów. Mieli oczy wielkie jak talerze. Szczęki im opadły, gdy zobaczyli setki młodych ludzi tłoczących się w kościele".
I to właśnie był prawdziwy obraz sytuacji w Polsce, gdzie jeszcze jest tak wiele żarliwej wiary, w odróżnieniu od sytuacji w niektórych krajach zachodnich (np. w Holandii), gdzie skrajny liberalizm tamtejszych Kościołów doprowadził do opustoszenia świątyń. Tylko że rzetelne spojrzenia na sytuację w Kościele typu G. Weigla należą w "Newsweeku" do nielicznych wyjątków. Jego autorzy wciąż uparcie poszukują urojonych słabszych punktów w Kościele. Nader typowy pod tym względem był publikowany w "Newsweeku" z 25 sierpnia 2002 r. tekst Ewy Jodłowskiej "Biblijna pokusa Ewy". Autorka przedstawiała całą historię chrześcijaństwa jako wielką dyskryminację kobiet i pogardę Kościoła dla nich. Dziwnie zapomniała przy tym o jakże rozlicznych świętych kobietach stawianych za wzór w Kościele czy istniejącym od tylu stuleci kulcie maryjnym.
"Newsweek" odgrywał poczesną rolę w różnych zbiorowych kampaniach ataków przeciw poszczególnym duchownym, choćby atakujący ks. prałata Henryka Jankowskiego tekst "Polski czyściec" Wojciecha Maziarskiego ("Newsweek" z 8 sierpnia 2004 r.). Dość znamienny był artykuł Tadeusza Maćkowiaka i Piotra Zaremby "Krucjata biskupa" ("Newsweek" z 10 października 2004 r.). Autorzy, komentując usunięcie ks. Jankowskiego ze stanowiska proboszcza parafii św. Brygidy, dodawali z wyraźnym oczekiwaniem i nadzieją: "Taka lekcja poglądowa, jeśli będzie udana, może zachęcić biskupów z innych diecezji do pójścia w ślady Gocłowskiego. Oczywiście, znając kościelne tempo pracy, nie należy się spodziewać jakiejś ogólnopolskiej akcji zwalczania warchołów, ale na pewno można oczekiwać, że paru biskupów zacznie się zabierać za środowisko księdza Tadeusza Rydzyka (...)".
Dość szczególnym wybrykiem był godzący w Ojca Świętego Benedykta XVI tekst Marka Lehnerta: "Watykan zaciera ślady" ("Newsweek" z 18 marca 2007 r.). Autor twierdził, że: "Watykan zaciera ślady po aferze z niedoszłym ingresem abp. Stanisława Wielgusa". Według Lehnerta, "Skandal (...) rzucił cień także na Benedykta XVI".
"Newsweek" wziął bardzo aktywny udział w kolejnych, iście orwellowskich kampaniach nienawiści przeciw Radiu Maryja i ojcu Tadeuszowi Rydzykowi. Atak na Radio przybierał przeróżne formy. Na przykład "Newsweek" (nr 41 z 2001 r.) poświęcił całą kolumnę na zaprezentowanie obrzydliwej karykatury obrończyń Radia Maryja w wykonaniu Edwarda Dwurnika. W "Newsweeku" z 15 września 2002 r. ukazał się ogromniasty atak na Radio Maryja "Wojna o dusze" pióra Michała Karnowskiego i Szymona Hołowni. W czasie najnowszej kampanii przeciw Radiu Maryja w "Newsweeku" aż roiło się od paszkwilanckich napaści na Radio (vide m.in. teksty Marka Safjana: "Rydzykowi mówię nie", Tomasza Jastruna: "Cloaca Maxima" i Szymona Hołowni: "Radio Kalewala", "Newsweek" z 22 lipca 2007 r. i S. Hołowni: "Niezatapialny" - "Newsweek" z 29 lipca 2007 r.).