Wednesday, September 12, 2007

Nie damy sie podzilic. Nie damy sie zwyciezyc zlu ale zlo dobrem zwyciezymy.



















Podłe oszczerstwa "Wprost" na Pana Prof. Roberta Nowaka

Klania sie Lech Bajan z Waszyngtonu. Calkowicie stajemy w obronie Prof. Nowaka
w zwiazku z bezpodstawnymi atakami jego osoby przez antypolskie media.

Nie damy sie podzilic. Nie damy sie zwyciezyc zlu ale zlo dobrem zwyciezymy.

Lech Alex Bajan
CEO RAQport
Washington DC

W ostatnich paru miesiącach w "Naszym Dzienniku" wielokrotnie piętnowałem antykatolickie i antynarodowe wybryki na łamach postkomunistycznego tygodnika "Wprost", przez kilkanaście lat redagowanego przez byłego sekretarza KC PZPR Marka Króla. Krytyce "Wprost" poświęciłem sześć obszernych artykułów: trzy walce "Wprost" z Kościołem i kolejne trzy - atakom "Wprost" na polski patriotyzm i polskie tradycje narodowe. Najczarniejszym negatywnym "bohaterem" moich tekstów był obecny redaktor naczelny "Wprost" Stanisław Janecki, czołowy polakożerca i katolikożerca przez wiele lat wydawania "Wprost".

Moje krytyki "Wprost" wywołały nie bez uzasadnienia prawdziwą wściekłość w redakcji postkomunistycznego tygodnika. We "Wprost" z 16 września 2007 wydrukowano niezwykle podły, oszczerczy tekst przeciw mnie pt. "Agent u Rydzyka". Autorka tego tekstu Dorota Kania zaprezentowała się w nim jako prawdziwa specjalistka od brudnej roboty, insynuując, że od 1970 r. zacząłem współpracę z SB, co więcej, zrobiłem to ochotniczo, "sam się zgłaszając do SB".

Aby skompromitować Radio Maryja i lustrację
Paszkwil D. Kani miał być wielce bezwzględnym rewanżem wobec mnie osobiście, tak ażeby mnie maksymalnie zdyskredytować w oczach opinii publicznej. Atak najwyraźniej zsynchronizowano - błyskawicznie zaczęło się powtarzanie oszczerstw D. Kani w TVN, telewizji publicznej, postkomunistycznej "Trybunie", w "Rzeczpospolitej", "Dzienniku", etc.
Atak Kani miał jednak trojakie cele. Pierwszy, jak już wspomniałem, była to osobista zemsta na mnie i próba skompromitowania mnie w jak najszerszych kręgach. Drugi - znacznie ważniejszy, to uderzenie w Radio Maryja. Nieprzypadkowo Kania już w tytule pisała: "Agent u Rydzyka", a w tekście użyła na mój temat zwrotu "czołowy ideolog medialnego koncernu o. Tadeusza Rydzyka". Było to określenie szczególnie bzdurne. Występując w Radiu Maryja, bronimy wartości chrześcijańskich i Kościoła, polskiego patriotyzmu i tak okradanego przez lata majątku narodowego. Dla postkomunistów z "Wprost" to wszystko jest ideologią! Tak bardzo ci biedni ludzie przesiąkli marksistowską terminologią.
Atak D. Kani na mnie stał się pretekstem do paszkwilanckiego wstępniaka "Wprost": "Klony ojca dyrektora" pióra niejakiego Wiesława Kota. Oszczerca zaatakował z grubej rury Radio Maryja i jego słuchaczy, pisząc o "kilkumilionowej frakcji wiernych, którzy łączą katolicyzm z antysemityzmem (...)". Namawiałbym tu słuchaczki i słuchaczy, którzy słusznie czują się obrażeni takim porównaniem, do wytoczenia procesu W. Kotowi i redakcji "Wprost". Niech nie czują się bezkarni! Dalej można było przeczytać m.in., że: "Rydzyk czy Jerzy Robert Nowak mówią polskim katolikom to, co tysiące klonów Rydzyka mówiło im z ambon od dziesięcioleci". Jak widzimy, zgodnie ze stałą wrogością "Wprost" do Kościoła, W. Kot zaatakował tysiące duchownych występujących na ambonach jako "klony Rydzyka".
Trzecim celem paszkwilu we "Wprost" jest działanie postkomunistycznego tygodnika na rzecz totalnego skompromitowania i ośmieszenia lustracji, doprowadzenie jej do absurdu. Przecież ten sam tygodnik rok temu zaatakował w obrzydliwy sposób nieżyjącego już od kilku lat największego poetę polskiego Zbigniewa Herberta, wzór heroizmu intelektualnego i nonkonformizmu. Oszczerca z "Wprost" zarzucił mu rzekome współdziałanie z SB. Paszkwil na Herberta wywołał powszechną burzę i redakcja musiała odszczekiwać swój podły "wyczyn". Atak na mnie bardzo mocno wpisuje się w całą dotychczasową taktykę postkomunistycznego tygodnika - upowszechnienie tezy, że w Polsce faktycznie "wszyscy byli umaczani". Teza taka ma w najlepszy sposób osłonić tych, którzy byli czołowymi sprawcami w realizowaniu komunistycznej doktryny - tak jak wieloletni naczelny "Wprost" - sekretarz KC PZPR Marek Król.

Brednie posądzeń
Redakcja "Wprost" nie ma żadnego potwierdzenia swych oszczerstw o mojej rzekomej współpracy z SB podanych w myśl goebbelsowskiej zasady: "Kłamcie, kłamcie, a coś z tego przylgnie". Nawet zastępca naczelnego "Wprost" Grzegorz Pawelczyk przyznał w rozmowie z dziennikarzem "Rzeczpospolitej" (nr z 10 września 2007), że: "W dokumentach zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej nie ma zobowiązania do współpracy" [mojego - J.R.N.]. Nie przeszkadza to D. Kani twierdzić, że "Nowak sam chętnie się zgłosił do SB". Zapytam, gdzie jest jakiekolwiek godne uwagi potwierdzenie tego plugawego oskarżenia? Zapytam dalej, co robiłem w ramach tej rzekomej współpracy z SB, na kogo donosiłem? Proszę podać fakty, konkrety, których nie można podać, bo takiej współpracy nigdy nie było, wręcz przeciwnie, to ja byłem przez wiele lat inwigilowany, osaczany, cenzurowany, blokowany w karierze zawodowej, blokowany przy próbach uzyskania stałego meldunku w Warszawie, blokowany w wyjazdach na Zachód (do 1980 roku nie mogłem wyjechać na Zachód). Profesor Bogusław Wolniewicz jakże słusznie wyszydził w audycji "Aktualności dnia" w Radiu Maryja to, co we "Wprost" podano jako dowód mojej rzekomej współpracy z SB. Miałem rzekomo "przekazać SB informację, że w dniach od 14 do 19 grudnia 1970 roku przebywałem w Baranowie Sandomierskim jako tłumacz spotkania polsko-węgierskiego". Rzeczywiście niezwykle cenna informacja wywiadowcza, godna Klossa i Maty Hari! Zaraz potem dowiadujemy się z "Wprost", jakoby informowałem SB o sytuacji w MSZ, w którym "oczekuje się zmian kadrowych". Znów niebywale cenna wiadomość szpiegowska - miałem informować SB po 19 grudnia 1970 roku, a więc po słynnym buncie robotników Wybrzeża, który obalił Gomułkę, że w MSZ "oczekuje się zmian kadrowych". Przecież to było niebywałe, sensacyjne wręcz odkrycie, na wagę złota, którym pewno mi esbecy płacili. Spece od brudnej roboty z "Wprost" jakoś nawet nie wyjaśnili, w jakim celu, w imię czego ja, będąc wtedy dobrze zapowiadającym się naukowcem i pasjonatem podejmowanych tematów naukowych (o Węgrzech i Hiszpanii), zgłosiłem się do współpracy z SB. Być może powiedzą, że przez chęć wyjazdu na placówkę do Węgier - tyle że z taką propozycją wystąpił znający moje prace o Węgrzech ambasador w Budapeszcie T. Hanuszek, a gorąco poparł ją ówczesny dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, w którym pracowałem. Jakby mi tak zależało na pracy na placówce za wszelką cenę, to przecież robiłbym wszystko, aby utrzymać się na niej do końca przez cały 4-letni, typowy okres pracy dyplomatycznej. A ja, jak na złość, zrobiłem wielki psikus ambasadzie i MSZ już po dwóch latach, zgłaszając wniosek o odejście z ambasady (wyjechałem po 2 latach i 4 miesiącach pracy zamiast przewidywanego terminu 4 lat). Porzuciłem piękne 4-pokojowe mieszkanie w ambasadzie na Górze Gellerta, by dalej przez 4 lata, do 1979 roku, wynajmować różne mieszkania w Warszawie. Porzuciłem dobrze opłacaną wówczas pracę w ambasadzie, by wrócić do dużo gorzej opłacanej pracy pracownika naukowego, bo miałem już dość sytuacji, gdy moje notatki pokazujące realia o Węgrzech (m.in. siłę antypolonizmu w książkach historycznych i prasie, nagłaśniające najgłupsze stereotypy sowieckie o Polsce) były blokowane przez szefa po maturze (ja już wówczas byłem po doktoracie). Miałem dość również takiej sytuacji, gdy okazało się, że w całej ambasadzie w Budapeszcie będzie zaledwie dwóch specjalistów z węgierskim, w tym ja, bo nawet na attaché prasowego w stopniu radcy przysłano jakiegoś partyjniaka z Ruchu Obrońców Pokoju, niemającego pojęcia o węgierskim. Attaché prasowy bez znajomości języka - oto jakie były szokujące realia ambasady w Budapeszcie, które mnie szczerze zmierziły!
Paszkwilantka z "Wprost" pisze, jakoby funkcjonariusz SB zlecił mi zdobywanie informacji odnośnie do wypowiedzi pracowników MSZ w sprawie planowanych zmian kadrowych w MSZ po grudniu 1970 roku. Śmiech i satyra! Oto pracownikowi naukowemu Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, zakopanemu bez reszty w swojej ukochanej pracy naukowej i niewidzącego dosłownie świata poza nią, zlecono zbieranie informacji o wypowiedziach pracowników MSZ na temat zmian kadrowych. Odwoływano się do pracownika naukowego spoza MSZ dla zbierania informacji o zmianach w MSZ, gdzie były setki agentów SB, można powiedzieć, że niemal siedział agent przy agencie! Co zabawniejsze, tego typu zbieranie informacji miano powierzyć mnie, zanurzonemu bez reszty w pracy i podejrzewam, że mającemu dużo mniej znajomości i wiedzy o układach w MSZ od 95 proc. innych pracowników instytutu, w którym pracowałem. Przecież Polski Instytut Spraw Międzynarodowych (PISM), poza nielicznymi wyjątkami typu prof. M. Tomali czy J. Simonidesa, czy choćby ja (dostałem się do PISM dzięki znajomości siedmiu języków, w tym tak trudnego języka węgierskiego) roił się głównie od różnych synów, zięciów i innych pociotków luminarzy PRL (dla przykładu L. Pastusiaka - zięcia Ochaba, M. Dobroczyńskiego - zięcia Kliszki, młodego Karkoszki, L. Buczmy - żony dyrektora departamentu MSW, etc., etc.). Wszyscy oni byli wielokrotnie lepiej poinformowani o tym, co się dzieje w MSZ niż ja, szary "pracuś", bardzo skuteczny naukowo - co mi w zupełności wystarczało.
Przy okazji dodam - w 1970 roku rzeczywiście wezwano mnie do MSW i dwóch tamtejszych pracowników ze mną rozmawiało, a nawet w jakiś sposób kusiło (obiecywali wyjazd do Hiszpanii). Nie przyjąłem jednak oferty i dalej już nic nie oferowano. Jaskrawym kłamstwem D. Kani jest twierdzenie, jakoby w czasie tej rozmowy w MSW nawiązano do mojej znajomości z historykiem - opozycjonistą J. Hassem, i że wtedy określiłem współdziałanie z nim jako "błąd". Nie było w ogóle o tym mowy. Przy okazji zwrócę uwagę na znamienną sprzeczność zawartą w paszkwilu D. Kani. Z jednej strony twierdzi ona, że "Nowak sam się zgłosił do SB", a z drugiej, że wszystko się zaczęło od wezwania mnie do MSW 7 lutego 1970 roku. Kłamczynie i kłamcy z "Wprost" - zdecydujcie się w końcu na to, jaki typ oszczerstwa wybieracie! Trochę więcej logiki! D. Kania pisze, że Nowak zatrudniony w pracy w ambasadzie w Budapeszcie uzyskał z MSW zgodę na dostęp do spraw tajnych. Gdzie jest potwierdzenie przez mój podpis na jakimkolwiek rzekomym osobnym piśmie do mnie z MSW? Miałem dostęp wyłącznie do wszystkiego tego, co każdy inny normalny pracownik ambasady. Nigdy nie korzystałem z dostępu do jakichkolwiek spraw tajnych MSW, a jedyne, z czego korzystałem, to z możliwości przeglądania archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a ściślej wszystkiego, co dotyczyło wcześniejszych (sprzed 1972 r.) notatek ambasady w Budapeszcie. Do takiego przeglądania mieli prawo jednak wszyscy pracownicy MSZ, bez żadnego uprzywilejowania.
Jeszcze jeden ciekawy szczegół. W Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych przez lata przyjaźniłem się m.in. z Adamem Danielem Rotfeldem, późniejszym ministrem spraw zagranicznych. Daniel był zdecydowanie najmądrzejszy z bardzo licznej skądinąd grupy pracowników pochodzenia żydowskiego w PISM, a co najważniejsze, miał zdecydowanie liberalne poglądy w odróżnieniu od pracowników żydowskiego pochodzenia należących do dogmatycznego betonu (typu W. Góralskiego). I właśnie Daniel zaproponował mi w 1975 czy 1976 roku wyjazd na placówkę dyplomatyczną do Hiszpanii, gdzie jego przyjaciel został mianowany ambasadorem. Ja powiedziałem: "Daniel, chętnie, jeśli mnie oczywiście puszczą do pracy na Zachód, ale tylko pod jednym warunkiem, jeśli będę pracować jako attaché kulturalny". I po tych słowach Daniel mnie ostrzegł, że wszędzie na Zachód na attaché kulturalnych wysyła się tylko takich ludzi, którzy mają lub chcą mieć powiązania z SB. Chodzi o to, że tytuł attaché kulturalnego budzi mniej podejrzliwości na Zachodzie i ułatwia pracę dla wywiadu. Na takie dictum natychmiast zrezygnowałem ze skorzystania z ciekawej propozycji A.D. Rotfelda, bo żadna inna praca poza attaché kulturalnym mnie nie interesowała. A nie chciałem pracować na takich warunkach.

Mój walenrodyzm w publikacjach
Kłamstwa "Wprost", że współpracowałem z SB, a nawet "sam się zgłosiłem do SB" w 1970 r., są diametralnie sprzeczne z wymową mego 588-stronicowego doktoratu pisanego w latach 1970-1971, wydanych w owych latach dwóch książek oraz innych publikacji, w których jednoznacznie przemycałem bardzo wielką ilość informacji krytycznych dla ustroju socjalistycznego, zwłaszcza o rozmiarach zbrodni stalinizmu. Tekstów, które tak jak doktorat i moja książka o Węgrzech 1939-1969 wywoływały bardzo ostre zastrzeżenia partyjnych recenzentów w ich wewnętrznych recenzjach dla wydawnictw z powodu czarnowidztwa spraw socjalizmu. Jak pogodzić moje rzekome ochotnicze wręcz pójście na współpracę z SB z przygotowanymi w żmudnym trudzie, ale z ogromną pasją badawczą pracami, w których starałem się maksymalnie wyrazić coś wręcz przeciwnego. Pracami, w których jednoznacznie przemycałem dowody różnorodnych głupot, a nawet zbrodni dokonywanych w imię socjalizmu. Czy w których starałem się przemycać swoisty instruktaż dla ewentualnych działań opozycji w Polsce (bardzo szczegółowe, konkretne omówienie działań opozycji w Hiszpanii).
W żadnej z książek oficjalnie wydanych w PRL nie ukazał się do 1989 r. nawet w połowie tak ponury, jak w mojej książce "Węgry 1939-1969" (Warszawa 1971) obraz historii jakiegokolwiek kraju europejskiego w dobie stalinowskiej. Dla kamuflażu na początku rozdziału o okresie kultu jednostki na s. 122-123 umieściłem tam wprawdzie półtorej strony (!) tekstu mówiącego o tym, że wyglądało na to, że nic nie szkodzi pomyślnej budowie podstaw socjalizmu na Węgrzech, że bardzo zostały przyspieszone szanse tzw. awansu społecznego, zwłaszcza dzieci chłopskich, że zaznaczał się rozkwit życia kulturalnego (do 1948 r.), etc. Zaraz potem poszło w mojej książce dokładnie 20 stron (od połowy s. 123 do 143 włącznie) informujących o różnych ciężkich błędach tzw. okresu Rakosiego.
Pisałem o procesie Rajka i jego straceniu oraz innych procesach stalinowskich, o katastrofalnej polityce gospodarczej, fatalnej polityce kulturalnej, polityce nihilizmu narodowego, etc.
Prezentowany przeze mnie bardzo ciemny obraz Węgier doby stalinizmu wywołał bardzo krytyczne uwagi w recenzji wydawniczej, napisanej o mej książce dla wydawnictwa "Wiedza Powszechna" (seria Omega) przez jednego z dwóch recenzentów - redaktora naczelnego "Spraw Międzynarodowych" Ryszarda Markiewicza. Napisał on 6 grudnia 1969 r. recenzję (dysponuję kopią oryginalnej recenzji Markiewicza): "Praca R. Nowaka budzi jednak szereg zastrzeżeń, które stawiają pod znakiem zapytania możliwość i celowość jej wydania w obecnym kształcie [podkr. J.R.N.]. Praca obejmuje okres 1939-1969 i taki też nosi tytuł. Jednakże okres ten nie jest potraktowany równomiernie, rażąco mała objętościowo i bardzo powierzchowna, jeśli nie wręcz zdawkowa, jest ostatnia część książki (strony 190-223), dotycząca okresu najnowszego, lat 1961-1969. W dodatku w okresie poprzednim autor bardzo rozbudowywał opis błędów i wypaczeń okresu kultu jednostki, nie poświęcając dostatecznej uwagi pozytywnym stronom rozwoju socjalistycznych Węgier".
Po tak negatywnej wymowie recenzji R. Markiewicza moją książkę uratowała na szczęście druga recenzja, wielokrotnie dłuższa merytorycznie i napisana przez największego znawcę dziejów Węgier, autora "Historii Węgier", doc. Wacława Felczaka (był on sam w dobie stalinowskiej więziony jako kurier Polskiego Państwa Podziemnego i skazany początkowo na śmierć, torturował go podobno sam J. Różański). Felczak, wychwalając różne walory mojej książki, zaakcentował fakt, że "wykorzystałem wielojęzyczną literaturę publicystyczną i naukową przedmiotu", stwierdził, że moja książka "z uwagi na nagromadzony materiał informacyjny może służyć jako bardzo dobre vademecum stosunków politycznych na Węgrzech". Na szczęście na czele serii Omega w "Wiedzy Powszechnej" stały osoby myślące i dość liberalne. Dzięki temu przychylono się do oceny doc. Felczaka, a nie red. Markiewicza, i książka moja mogła się ukazać w formie przeze mnie napisanej.
Faktem jest, że udało mi się przemycić w informacjach o Węgrzech powojennych (w książce "Węgry 1939-1969") dużo więcej negatywnych dla systemu socjalistycznego informacji faktograficznych, niż to udało się w PRL jakiemukolwiek innemu autorowi na temat historii powojennej któregokolwiek z krajów socjalistycznych. Częstokroć przemycałem te informacje faktograficzne z pomocą odpowiednio przemyślanej stylistyki, mającej zmylić cenzorów, najchętniej poprzez odpowiednio dobrane cytaty z wypowiedzi węgierskich polityków komunistycznych. Na przykład na s. 111 mojej książki o Węgrzech, aby pokazać, do jakiego stopnia władzę na Węgrzech w latach 1946-1948 komuniści zdobyli wyłącznie siłą, wbrew woli większości narodu i parlamentu, zacytowałem jednego z czołowych polityków partii komunistycznej (WPK) - J. Revaiego, pisząc dosłownie: "Jak słusznie stwierdzał później główny ideolog WPK w latach 50., J Revai, na łamach organu teoretycznego partii "Tarsadalmi Szemle" w 1949 r.: "Byliśmy wprawdzie mniejszością w parlamencie i rządzie, ale w tym samym czasie reprezentowaliśmy siłę kierowniczą. Mieliśmy decydującą kontrolę nad siłami armii. Nasza siła, siła naszej Partii i klasy robotniczej była zwielokrotnioną przez fakt, że zawsze mogliśmy liczyć na pomoc Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej"" [podkr. J.R.N.].
Każdy, kto umiał czytać między wierszami, bez trudu orientował się po takim cytacie - oto jeden z głównych węgierskich komunistów przyznawał, że byli w mniejszości, a wygrali tylko dzięki środkom przymusu - armii, milicji i co najważniejsze dzięki temu, że zawsze mogli liczyć w odpowiedniej chwili na Sowietów i Armię Sowiecką.

Zablokowane wydanie doktoratu
Z powodów politycznych zostało zatrzymane wydanie mojej pisanej w latach 1970-1971, a więc gdy rzekomo miałem zacząć współpracować z SB, bardzo krytycznej wobec historii systemu socjalistycznego na Węgrzech pracy doktorskiej o historii Węgier 1944-1968. Obroniłem ją w 1972 roku. 588-stronicowa praca zyskała sobie bardzo dobre recenzje naukowe, w tym m.in. wspomnianego już historyka W. Felczaka, najlepszego znawcy historii Węgier w Polsce, byłego więźnia stalinizmu. W recenzji z 30 listopada 1971 r. Felczak pisał: "Oceniając całość rozprawy mgr Jerzego Roberta Nowaka, trzeba podkreślić ogromny wkład pracy, dokonany przez Autora, jego doskonałą orientację w stosunkach węgierskich, rzetelność informacji i umiejętność krytycznej oceny i segregacji różnorodnego materiału źródłowego. W polskiej literaturze naukowej recenzowana rozprawa, niewątpliwie pionierska, odkrywa nowe pole badań [podkr. J.R.N.].
Poważną część mojego doktoratu stanowił opis deformacji i zbrodni okresu stalinowskiego na Węgrzech (od 110. do 187. strony tekstu). Znaczącą część książki stanowił zobiektywizowany, kronikarski opis powstania węgierskiego (konsekwentnie pisałem o nim, podobnie jak w książce "Węgry 1939-1969", jako o "wydarzeniach październikowych", unikając oficjalnego określenia o "kontrrewolucji"). Duża część książki (od 364. do 544. strony) zawierała opisy specyficznych rozwiązań węgierskich po 1956 roku, różniących je od innych tzw. krajów socjalistycznych. Pozytywnie oceniałem węgierską reformę gospodarczą, rozliczenia ze stalinizmem (też jedyne w obozie), inną politykę wobec bezpartyjnych (większe ich docenianie). Równocześnie ostro krytykowałem przegięcia oficjalnej węgierskiej "walki z nacjonalizmem" (s. 485-515) i długotrwałe przemilczenia problemu węgierskich mniejszości narodowych poza granicami kraju.
Wydanie mojej pracy doktorskiej (chciałem wydać jej pierwszą część obejmującą okres do powstania 1956 r.) zostało zablokowane w 1975 r., pomimo wcześniejszych trzech bardzo dobrych recenzji mego doktoratu przez dwie partyjne recenzje wydawnicze dla PWN - dyrektora Instytutu Teorii Partii prof. Adolfa Dobieszewskiego i prof. Władysława Góry. Profesor Dobieszewski pisał m. in.: "Autor bardzo często dokumentując poszczególne tezy swojej pracy, powołuje się na uczonych burżuazyjnych (...). Odnoszę wrażenie, iż w ten sposób autor chce nadać swoim poglądom tzw. obiektywny charakter (a najważniejszym weryfikatorem tej obiektywności mają być burżuazyjni uczeni) (...)".
Zasadniczo recenzja partyjnego historyka stanowiła jedno wielkie ostrzeżenie przed "niebezpiecznymi treściami" pisanymi pod wpływem burżuazyjnych uczonych, zawartymi w mojej książce.
Drugi partyjny recenzent prof. W. Góra przyznawał wysokie walory merytoryczne mojej pracy, pisząc: "praca jest bardzo interesująca i oparta na bogatym materiale; język jest więcej niż poprawny, żywy, argumentacja interesująca". Tyle że pochwałom towarzyszyły ostrzeżenia ideologiczne, które były wręcz niszczące dla szans wydania mojej książki. Profesor Góra pisał bowiem m. in.: "W recenzowanej pracy otrzymaliśmy bardzo ponury obraz (...). Obraz, jaki otrzymujemy w książce, jest fałszywy. Bo przecież równocześnie rodziły się nowe Węgry, miliony ludzi tworzyły nowe wartości i stan z 1956 r. w porównaniu ze stanem z 1944 r. nie da się porównać. Chociaż autor pisze i o pozytywach, giną one w masie negatywów i właściwie nie bardzo wie czytelnik, co ten socjalizm Węgrom przyniósł" [podkr. J.R.N.].
Nie chciałem zastosować się do faktycznie niszczących całą wartość książki zmian i skrótów proponowanych przez obu partyjnych recenzentów i musiałem zrezygnować w tej sytuacji z jej wydania. W ten sposób moja chyba najlepsza książka z lat 1963-1989, "pionierska" według Felczaka, została zamordowana.

Hiszpański kamuflaż. Przemycanie sugestii dla opozycji
W 1969 roku wydałem w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych 113-stronicową pracę "Siły opozycyjne w Hiszpanii". W następnych latach 1970-1971 przygotowywałem wydaną w 1972 roku 340-stronicową książkę o najnowszej historii Hiszpanii "Hiszpania po wojnie domowej 1939-1971". Bardzo dużą część tej książki (s. 163-188, 198-200, 209-279, 302-305, 307-308) stanowiły opisy działań opozycji hiszpańskiej, stanowiące swoisty zakamuflowany instruktaż dla polskiej opozycji. (Pisałem go akurat w latach 1970-1971, gdy zdaniem oszczerczyni z "Wprost" miałem rzekomo rozpocząć z własnej inicjatywy (!) współpracę z SB).
Dlaczego tak bardzo zainteresowałem się już od połowy lat 60. problemami opozycji w Hiszpanii? Otóż działając w opozycyjnym "bogoojczyźnianym" kręgu (jak napisano o mnie i innych członkach tego nurtu opozycji), byłem niezwykle zafascynowany rozlicznymi sukcesami antyfrankistowskiej opozycji, w której coraz większą rolę odgrywały środowiska kościelne, a nawet duchowni. W Polsce akurat mieliśmy słynne starcia między Kościołem a państwem przy okazji obchodów Milenium 1965-1966, m.in. sławetne rozpędzenie pałkami manifestacji z poparciem dla Prymasa Polski na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wśród warszawskiej opozycji pogłębił się podział na dwa przeciwstawne nurty: michnikowców i nas, głównie jeśli chodzi o stosunek do Prymasa Polski. Michnik - jak wiadomo - w owym czasie wraz ze swymi kolegami z opozycji laickiej atakowali Prymasa Stefana Wyszyńskiego jako rzekomego "anachronicznego klerykała i nacjonalistę". My, głównie środowisko opozycyjne z akademików, występowaliśmy w obronie Prymasa Polski, a michnikowców nazywaliśmy kominternowcami (jako tych, którzy choć odrzucili Stalina, dalej wierzą w komunizm i wybraniają Lenina). Cieszyliśmy się też z tych osób o rodowodzie partyjnym, jak Antek Zambrowski, którzy w przeciwieństwie do michnikowców poparli nas w obronie Kościoła. (Zambrowskiego właśnie za to wyrzucono z PZPR w dobie nagonki na Prymasa Polski).
W tej sytuacji Hiszpania, gdzie doszło do połączenia wszystkich sił opozycji, stawała się dla nas bardzo dobrym argumentem. A poza tym właśnie Hiszpanie dawali w owym czasie prawdziwy wzór skuteczności opozycji przeciwko totalitaryzmowi. Stąd mój entuzjazm dla metod hiszpańskiej opozycji, jaki zacząłem objawiać mniej więcej od połowy 1965 roku. Wygłosiłem nawet specjalną prelekcję na temat metod hiszpańskiej opozycji w opozycyjnym kręgu (wspomniał na temat mnie i innych osób z tego kręgu A. Friszke w książce o anty-PRL-owskiej opozycji).
I właśnie tematyka hiszpańska stała się początkowo główną problematyką, którą starałem się rozwijać w moich pracach po przyjęciu do Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych - przedstawianie metod działania opozycji antyfrankistowskiej stawało się świetną metodą kamuflażu, swoistym instruktażem, jak należałoby działać w opozycyjnych kręgach polskiej inteligencji, wśród studentów, w środowiskach robotniczych.
Podobnie jak wówczas, gdy pisałem o węgierskiej polityce, także i Hiszpania była dla mnie dogodnym kostiumem dla pisania o Polsce, dostarczania argumentów dla mądrzejszych rozwiązań w Polsce, łatwiejszego przemycania różnych rzeczy przez cenzurę. Moją pracę o Hiszpanii wydałem w 1969 r., a więc w rok po klęsce ruchów studenckich w Polsce, a na rok przed grudniowym buntem robotniczym w czasie, gdy nie było jeszcze nawet silnych, niezależnych związków zawodowych. I wtedy właśnie pokazywałem na przykładzie hiszpańskim, między wierszami, jak należy uczyć się od Hiszpanów - lepszych i skuteczniejszych od nas w sferze opozycji, od tych, którzy umieli zbudować niezależne antyfrankistowskie związki zawodowe i niezależne organizacje studenckie. Pokazywałem ich metody działania - nieprzypadkowo fragmenty z mojej książki na temat Hiszpanii poświęcone metodom działań opozycyjnych były kserowane i rozpowszechniane w polskich kręgach studenckich po wyczerpaniu nakładu mojej książki.
W pisanej w latach 1970-1971 książce o Hiszpanii rozwinąłem opis metod opozycyjnego działania komisji robotniczych wśród robotników. Pisałem m.in. (na s. 181-182): "Wprawdzie władze reżimowe od początków pojawiania się komisji usiłowały je zlikwidować, było to jednak niezmiernie utrudnione, gdyż komisje z zasady nie posiadały hierarchii, sekretarzy i aparatu, opierając się na milczącym, cichym consensusie robotniczym dla pewnej grupy pracowników, cieszących się największym zaufaniem i reprezentujących ich interesy w każdej konfliktowej sytuacji. Uznano, że najlepszą metodą zwalczania dobrze zorganizowanego systemu biurokratycznego jest nie mieć żadnej organizacji".
Raz jeszcze przypomnę - pisałem to w 1971 r., trzy lata po stłumieniu marcowych manifestacji studenckich i rok po wybuchu buntu robotniczego na Wybrzeżu, akurat wtedy, gdy według oszczerczyni z "Wprost" miałem ochotniczo sam zgłosić się do współpracy z SB (!). Pisałem to wszystko gwoli przemycania informacji opozycyjnych działań w warunkach dyktatury. Były tam wyraźne sugestie, o co powinni walczyć studenci i robotnicy, czy jak najskuteczniej mogą się organizować robotnicy, by tworzyć niezależne związki. A że pisałem to pod hiszpańskim kamuflażem, chyba nie dziwi. Czy miałem może wprost pisać - twórzcie wolne związki zawodowe w Polsce, twórzcie wolne organizacje studenckie, bierzcie się od zaraz do dzieła! Tylko absolutny bęcwał nie mógłby pojąć warunków, w jakich wówczas przedzierało się przez zasieki oficjalnej cenzury. A poza tym były też i stałe zapisy na krnąbrnych autorów. Partyjny recenzent wydania mojej pracy doktorskiej w PWN straszył mnie wprost, że jeśli będę chciał upierać się przy pełnym tekście mojej pracy i nie zastosuję się do jego zaleceń, to mogę znaleźć się na cenzorskiej liście takich na stale zakazanych autorów!
A teraz podliczmy: w ciągu dwóch lat 1970-1971, a więc w czasie, gdy rzekomo miałem nawiązać ochotniczo współpracę z SB, napisałem 588-stronicową pracę doktorską, 340-stronicową książkę o Hiszpanii, 200-stronicową książkę o Węgrzech i jeszcze artykuły takie, jak 30-stronicowy tekst o Albanii,skonfiskowany przez cenzurę w polityce. W ciągu dwóch lat napisałem więc minimum 1158 stron. I w takiej sytuacji, tak wiele pisząc i przygotowując się na dodatek do tak ważnej dla naukowca sprawy, jak obrona doktoratu (broniłem go w lutym 1972 r), miałem jeszcze zgłosić się ochotniczo do współpracy z SB! Tylko absolutny bęcwał mógłby uwierzyć w oszczerstwa tego typu! Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą poza tym aż nadto dobrze, jak ważne są dla mnie pasje naukowe w przeciwieństwie do tych, co próbują węszyć o innych jak red. Kania z "Wprost". Nawet nieznoszący mnie (z wzajemnością) były kolega opozycyjny, późniejszy minister w rządzie Mazowieckiego i działacz Unii Wolności Waldemar Kuczyński, przyznawał, według relacji "Gazety Wyborczej" (!) z 17 października 1995 r., na mój temat: "Był specjalistą od Węgier, entuzjastą powstania 1956 r. i polskiego Października. Mówił i pisał maksimum prawdy jak na tamte czasy". W tomiku "Na przekór skorpionom" (Warszawa 2005) szczegółowo wyliczam różne moje publikacje książkowe i artykuły zatrzymane przez cenzurę, przez decydentów z MSZ i czujnych partyjnych autorów recenzji wewnętrznych w wydawnictwach w latach 1964-1989. Wiele mnie kosztowało to, że byłem naukowcem, który uparcie podejmował niektóre bardzo trudne tematy w okresie PRL. Myślę, i warto to sprawdzić, że byłem tym naukowcem, który zapłacił porównawczo największą cenę pod względem liczby i rozmiarów publikacji zablokowanych przez cenzurę lub innych decydentów. Tym bardziej podłe są na tym tle insynuacje oszczerczyni z "Wprost".

Fałsze o lustracji
Kłamczucha z "Wprost" nazywa mnie w swym paszkwilu "ideologiem antylustracji", pisząc o mnie m.in.: "W mediach o. Tadeusza Rydzyka zasłynął żarliwą obroną agentów komunistycznej bezpieki, m.in. abp. Stanisława Wielgusa. Znajdujące się w archiwach IPN materiały w dużej mierze tłumaczą jego postawę". Podobnie jak poprzednie oszczerstwa paszkwilantki Kani, także i to ostatnie znajdzie swój epilog w sądzie. Jest niebywałą podłością nazywanie "ideologiem antylustracji" właśnie mnie, publicysty, który wielokrotnie opowiadał się w Radiu Maryja i Telewizji Trwam oraz na łamach "Naszego Dziennika" za głęboką lustracją i pełnym otwarciem archiwów, przed czym - nie wiadomo czemu - tak się bronią politycy typu Borusewicz. To ja opracowałem publikowany przed pół rokiem na łamach "Naszego Dziennika" list otwarty domagający się gruntownej lustracji, dekomunizacji i dezubekizacji oraz pozbawienia wysokich emerytur wszystkich splamionych udziałem w prześladowaniach politycznych doby PRL, od oficerów UB po sędziów i prokuratorów.
Ostrzegam również, że podam do sądu wszystkich sprawców nagłaśniania przeciw mnie oszczerstw, bez próby jakiegokolwiek sprawdzenia prawdziwości pomówień i skonsultowania się ze mną. Zrobię to w przypadku braku sprostowania kłamstw. W pierwszym rzędzie odnosi się to do publicysty ("Der") "Dziennika" Jerzego Jachowicza. W numerze tej gazety z 11 września pośród innych kłamstw podał on podłe oszczerstwo, że "właśnie tacy jak on [Nowak - J.R.N.] od kilkunastu lat krzyczą najgłośniej przeciwko zaglądaniu do archiwów i grzebaniu się w brudach, które one zawierają". Oszczerca z ("Der") "Dziennika" dobrze wie, że było wprost przeciwnie, przez cały czas od 1989 r. występuję przeciwko "grubej kresce" i jestem za gruntownymi rozliczeniami, za pełną lustracją i pełnym otwarciem archiwów. A to właśnie J. Jachowicz był niegdyś redaktorem grubokreskowej i antylustracyjnej "Gazety Wyborczej".

No comments: